4°   dziś 4°   jutro
Sobota, 30 listopada Maura, Andrzej, Justyna, Justyn, Konstanty, Ondraszek, Maura

Ilu widzów, tyle interpretacji

Opublikowano  Zaktualizowano  JOMB

W dzieciństwie strzelał do Krasickiego, bazgrał po zeszytach i lubił nauczyciela za słowo „erotyzująca”. Dziś jest filmowcem, animatorem, rysownikiem. Rozmowa z Waldemarem Mordarskim

- Urodził się Pan w Krakowie, ale dzieciństwo spędził w Limanowej. Jak wspomina Pan te najmłodsze lata?
- Stereotypowo ten okres określa się jako czas beztroski, ciekawy, radosny. Ja zaliczam się do tych szczęśliwców, którzy właśnie tak mogą powiedzieć o swoim dzieciństwie w Limanowej. Szczególnie cenię sobie bliski kontakt z przyrodą, możliwość zabawy w lesie, nad rzeką, przy ognisku. Mieszkając później w Łodzi i Warszawie ze zdumieniem odkrywałem ludzi, którzy nie wiedzą, co to są sobótki. Cieszę się też, że załapałem się na epokę sprzed dominacji gier komputerowych, to zmuszało do używania własnej wyobraźni. Jednak zaznaczam, że nie uważam gier za coś złego, tej rozrywce obecnie oddaję sie z dziką przyjemnością.

- Używanie własnej wyobraźni, to brzmi ciekawie. Jakie były te ulubione zabawy?
- Tworzyliśmy zawsze jakąś historię rozpisaną na role dla wszystkich obecnych. Byłem najstarszym dzieciakiem na podwórku, więc najczęściej to na mnie spoczywał obowiązek wymyślenia „w co się dzisiaj bawimy” i potem „zarządzania” tymi zabawami. Najczęściej miało to  związek z tym, co akurat czytałem albo oglądałem. Byliśmy Indianami, wojownikami Ninja i bandą Robin Hooda, urządzaliśmy w pobliskich krzakach statek kosmiczny. Zazwyczaj „kombinowaliśmy” rekwizyty z ogólnodostępnych materiałów, np. z kartonów robiliśmy kabinę statku kosmicznego. Jednym z większych osiągnięć tych czasów było stworzenie z popularnej gry w kapsle własnego systemu gry strategicznej opartej na filmie „Bitwa o Midway”. Z tyłu „Krasickiego” rysowaliśmy kredą wyspy i potem używaliśmy kapsli jako eskadr myśliwców, bombowców, czy floty lotniskowców – do tego służyły zakrętki od wódki.

- Oazą z lat dzieciństwa były rejony „Krasickiego” czyli obecnego Limanowskiego Domu Kultury?
- Był tam odpowiednio duży plac do organizowania różnych zabaw. Trochę popsuła nam je transformacja ustrojowa, ponieważ zlikwidowano wtedy pomnik Krasickiego, do którego świetnie się strzelało z łuków, czy pistoletów na strzałki. Za „Krasickim” jest strome zbocze i lasek, w którym też spędziłem masę czasu. Niestety dużo później komuś przyszedł do głowy dziwny pomysł, żeby wciąć się w kawałek zbocza jakimś betonowym narożnikiem, który teraz tam straszy. Może kiedyś będzie mi dane dowiedzieć się, co miał na myśli szaleniec, który to zrobił?

- Skąd się wzięło zamiłowanie do rysowania?
- Lubiłem przyglądać się ilustracjom w książkach, komiksom czy filmom animowanym a potem próbowałem robić coś podobnego. Trudno zbadać, skąd to się wzięło, zawsze lubiłem „bazgrać” po czym się tylko dało. Wiele książek zniszczyłem usiłując „poprawiać” istniejące już w nich ilustracje. Prawdziwego przełomu w moim życiu dokonała nieświadomie moja mama, która, pamiętam dokładnie, kupiła mi na rynku na odpuście komiks z serii Thorgal pt. „Zdradzona Czarodziejka” narysowany przez naszą jedyną gwiazdę komiksu na zachodzie Grzegorza Rosińskiego. To było dla mnie  prawdziwe objawienie, bo oto zobaczyłem znakomitą historię z gatunku miecza i magii, świetnie narysowaną, z charakterystycznym bohaterem. Rosiński stał się moim pierwszym idolem, a rysowanie komiksów, tworzenie historii obrazkowych wymarzonym zajęciem na resztę życia. Nie przesadzę zbytnio, jeżeli stwierdzę, że w Limanowej byłem największym komiksomaniakiem. Potrafiłem pokłócić się w księgarni z kolegą, który z nas pierwszy zobaczył ostatni egzemplarz najnowszego „Kajka i Kokosza”, albo co rano zamęczać panią z kiosku pytaniami czy przyszedł już nowy numer „Spider-Mana”. A potem pan Franczyk wziął mnie w swoje ręce i tak naprawdę pokazał o co w tym wszystkim chodzi.

- Plastyk Stanisław Franczyk to już lata szkoły – „jedynki”.
- W zasadzie to pan Franczyk dał pierwsze poważne lekcje plastyki i pomógł zdefiniować kierunek moich zainteresowań. Gdybym wtedy nie trafił pod jego skrzydła, to pewnie dziś zajmowałbym się czymś zupełnie innym, a rysowanie byłoby niegroźnym hobby. Po panu Franczyku nauczycielem plastyki został pan Mirosław Strzeboński, i mimo iż reprezentował zupełnie inny pogląd na sztukę, inne metody uczenia, to także pomógł mi zrobić kolejne kroki w rozwoju.

- A inne przedmioty? Jakim był Pan uczniem?
- Uczniem byłem średnio dobrym, na pewno nie kiepskim, ale świadectwo z czerwonym paskiem też mi nigdy nie groziło. Ulubionym przedmiotem na pewno była historia, ale nie dlatego, żebym odnalazł pasję do badania przeszłości. Traktowałem ją jako zbiór wielu ciekawych opowieści. To była dla mnie bardziej dodatkowa lektura fantastyczna niż dziedzina naukowa. Szczególnie lubiłem historyczkę panią Małgorzatę Lenartowicz, która była też wychowawczynią naszej klasy. Pozwalała mi zarysowywać zeszyty postaciami czy scenami nawiązującymi do aktualnie przerabianego tematu. Nieźle szło mi z matematyki, lubiłem też język polski. Spośród nauczycieli bardzo miło wspominam pana Mariana Apryjasa, który uczył muzyki, interesował się współczesną kulturą, wiedział jaka muzyka jest modna, jakie filmy dobre. Puszczał nam na lekcjach  kompozycje Beethovena i piosenki Madonny, którą nazwał kiedyś „erotyzującą piosenkarką”. Dla chłopaka w tym wieku nauczyciel, który mówi na głos słowo „erotyzująca”, był naprawdę „spoko”. Najgorzej  wspominam lekcje wychowania fizycznego, i to nie dlatego, że nie lubiłem sportu, przeciwnie. Nauczyciele wf-u, panowie, których nazwisk na szczęście nie pamiętam, skutecznie potrafili te zajęcia obrzydzić.

- A później było Liceum Sztuk Plastycznych im. Kenara. To był dobry wybór?
- Wybór liceum w Zakopanem był świadomy, trochę na przekór rodzinie, która nie widziała w tym żadnych dobrych widoków na przyszłość. Rodzina przymusiła mnie do nauki w Szkole Muzycznej, żebym kontynuował tradycję. Na szczęście nikt nie stawiał sprawy na ostrzu noża i postąpiłem tak jak chciałem. Czas spędzony w Zakopanem to jak na razie najfajniejszy okres w moim życiu, bo wyrwałem się pod skrzydeł rodziców, miałem dla siebie całe Tatry, po za tym liceum to czas pierwszych romansów, imprez, usamodzielniania się, itp. Poziom nauki natomiast mnie rozczarował, miałem wrażenie, że to są już tylko echa dawnej świetności tej szkoły. Ale to w Zakopanem zrodził się pomysł zdawania do filmówki.

- A więc studia w łódzkiej filmówce nie były przypadkiem?
- To był wybór jak najbardziej świadomy. Stopniowo coraz bardziej się wgłębiałem w temat animacji, wykorzystania plastyki w celu budowania historii. Jak każdy wybierałem sobie kilka kierunków, na które będę zdawał, żeby w razie niepowodzenia mieć jakieś opcje, ale tak naprawdę to tylko Szkoła Filmowa naprawdę mnie interesowała. Mimo uwag, że to może za wysokie progi i że będzie bardzo trudno, udało mi się tam dostać za pierwszym podejściem.

- Rzeźbi Pan jeszcze? Ma Pan czas na inne realizacje plastyczne?
- Z rzeźbą dawno już nie miałem do czynienia i szczerze mówiąc wcale do niej nie tęsknię. Wybierając liceum w Zakopaniem wcale nie chciałem zostać rzeźbiarzem. Zależało mi, aby uczyć się dalej plastyki jako takiej, a to było liceum plastyczne najbliżej Limanowej. Szkoła miała co prawda specjalność w rzeźbie, ale dla mnie i tak najważniejszy był rysunek. Obecnie czasu wolnego mam bardzo mało, ale ma to związek z urodzeniem się dziecka i mnóstwem zajęć z tym związanych. Jeszcze zanim urodziła sie moja córka często poza pracą zajmowałem się rysowaniem komiksu, czy wymyślaniem własnych scenariuszy.

- „Miś Fantazy” to bajka dla Pana córeczki?
 - Nie, przede wszystkim kiedy pracowałem nad „Misiem”, Poli nie było jeszcze na świecie i nikt się jej nie spodziewał. „Miś Fantazy” to także nie jest mój pomysł, zostałem do niego zaproszony razem ze swoją żoną jako duet reżyserski. Dostaliśmy do ręki gotowy scenariusz napisany na podstawie książki Ewy Karwan-Jastrzębskiej, gotowe projekty plastyczne i wykonaliśmy dwa odcinki z całej serii. Była to jedna z trudniejszych, wymagających i odpowiedzialnych prac jakich się podejmowałem. Ale chętnie kiedyś „Misia” mojej córce pokażę, bo uważam, że to całkiem przyzwoita, ładnie sfilmowana bajka.

- Godziny spędzone pod komputerem, kreatywność połączona z cierpliwością, tak wygląda Pana praca?
- Praca przy animacji, grafice do filmu wymaga cierpliwości i kreatywności. Trzeba sobie umieć wyobrazić efekt, jaki chce sie osiągnąć, wiedzieć mniej więcej, czego się chce i potem krok po kroku, kratka po klatce go zrealizować. Wiele osób obserwując pracę animatora czy grafika komputerowego dziwi się, jak my się odnajdujemy w tym chaosie pojedynczych elementów składowych, które dopiero finalnie skomponowane, wprawione w ruch, tworzą całość. Gdyby ktoś mi zajrzał przez ramię w 1/4 pracy to nie zobaczy 1/4 gotowego efektu, ale bałagan, gdy zrobi to samo w 1/2 mojej pracy to też zobaczy bałagan, podobnie w 3/4.  Niestety tu nie ma efektu od razu. Często te pojedyncze elementy wcale nie wyglądają oszałamiająco, dlatego nie znający tematu obserwatorzy patrzą na nasza pracę z powątpiewaniem. Średnią pracy animatora jest wykonanie 3 sekund animacji dziennie. To oczywiście też zależy od skali trudności, bo są takie ujęcia, które się robi tygodniami. Komputery i programy coraz bardziej pomagają przyspieszyć ten proces i co raz lepiej im to wychodzi.

- A skąd pomysły, choćby na czołówkę do „Ojca Mateusza”?
- Czołówka do „Ojca Mateusza” była pracą zbiorową wykonywaną w studio, w którym pracuję, efektem połączenia pomysłów kilku osób. W pracy polegającej na kreowaniu, wymyślaniu, pomysł może się wziąć zewsząd, wszystko może stać się inspiracją. W przypadku „Ojca Mateusza” punktem wyjścia był temat – serial familijny z zacięciem kryminalnym dziejący się w zabytkowym Sandomierzu. Oglądaliśmy mnóstwo zdjęć Sandomierza i okolic, materiały z planu filmowego i wymyśliliśmy, że urok tego miejsca i klimat filmu dobrze oddadzą rysunki miasta w tylu starych ilustracji, trochę jak ze szkicownika, z nastrojowym kolorem, pokazane nie w sposób „pocztówkowy”, ale bardziej tajemniczy, z wykorzystaniem krętych uliczek, bram, zaułków, i to się producentowi spodobało i serialowi też dobrze zrobiło.

- Efekty specjalne, komputerowe zastąpią tradycyjną „sztukę filmową”?
- Technologia cyfrowa przyspiesza i ułatwia proces powstawania filmu, pozwala zachować nad nim większą kontrolę, a także jest bardziej dostępna dla zwykłego śmiertelnika. Wielkie zasługi w tej sprawie ma na swoim koncie Zbigniew Rybczyński, który teraz w Nowym Sączu zaczyna swoją „pracę u podstaw”, czyli chce wykształcić polskich specjalistów w dziedzinie animacji komputerowej i cyfrowych efektów specjalnych. Pamiętam, że jak brałem udział w Łodzi w spotkaniu z panem Rybczyńskim, powiedział on, że jako kierunek swoich studiów wybrał Wydział Operatorski a  nie Reżyserię, bo uważał, że kino to technologia i twórca powinien nad nią w pełni panować. Inną sprawą jest to, że coraz więcej elementów filmu zostaje zastąpionych przez choćby scenografię, tło wygenerowane komputerowo. Dotyczy to niekoniecznie wielkiego widowiska historycznego czy science -fiction, ale filmów, w których nawet nie podejrzewaliśmy o wykorzystanie efektów specjalnych.

- O Pana filmach „Wiatr” i „Przebudzenie” krytycy pisali, że „zachęcają widza do podróży w świat pragnień i wspomnień”. Jakich pragnień? Jakich wspomnień?
- Ja mam taki ideał dzieła sztuki, obojętnie z jakiego gatunku, że powinno być ono zachętą dla odbiorcy do zinterpretowania go na własny sposób, a nie tłumaczenia niczego czy podawania gotowych rozwiązań.  Film powinien proponować pewne rozwiązania, ale ich syntezy dokonuje widz, a że każdy jest inny, więc ilu widzów tyle interpretacji.

Fot. Z archiwum W.Mordarskiego

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Ilu widzów, tyle interpretacji"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]