2°   dziś 1°   jutro
Czwartek, 21 listopada Janusz, Konrad, Albert, Maria, Regina

Rektor bez karakułów

Opublikowano 30.07.2009 09:22:57 Zaktualizowano 05.09.2018 12:25:10 JOMB

Antoni Tajduś pochodzi z Podłopienia. Kiedyś bawił się w indiańskie podchody, ogrywał profesora w szachy, miał 'wybuchowe przygody' i chciał zostać marynarzem. Nawet nie przypuszczał, że kiedyś zostanie rektorem AGH w Krakowie.

W domu w Podłopieniu przychodzi na świat dziecko. Noworodek nie daje oznak życia.
- Wrzućcie go do zimnej wody! – ostro poleca babcia.
Rozlega się plusk. Lodowata woda rozpryskuje się po całej izbie. Ciszę rozprasza płacz dziecka. Ulga. Jest 16 luty 1949 r. Kto wtedy mógł przypuszczać, że nowonarodzony chłopczyk kiedyś zostanie rektorem Akademii Górniczo – Hutniczej w Krakowie.

Korzenie kształtują
Rodzinny dom Antoniego Tajdusia stał w centrum Tymbarku. Ojciec by stolarzem, później dowodził strażą pożarną i pracował w tymbarskiej owocarni. Mama była księgową. On – najstarszy syn, ma jeszcze starszą siostrę i trzech braci.
- Dzieciństwo, korzenie formują człowieka na całe życie – zauważa.
Ten okres wspomina jako czas, który ukształtował go poprzez pracę i sport. W domu się przecież nie przelewało. Musiał pracować, pomagać rodzicom. Razem z bratem pasł krowę, a także asystował ojcu w stolarni.
- Rano ojciec wstawał i mówił: dziś zrobimy to i to. Przez wiele lat nie lubiłem tego, nie lubiłem pracować. Aż pewnego dnia zorientowałem się, że …praca mnie cieszy. Daje mi satysfakcję, że coś zrobiłem, stworzyłem, zmieniłem.
Dzieciństwo to także nieustanne bycie w ruchu. Do uprawiania sportu nie potrzebował odpowiedniej organizacji czy sprzętu. W wolnych chwilach razem z kolegami jeździł na łyżwach, nartach, sankach, w lecie pływał, biegał po lesie, zbierał grzyby. Nigdy się nie nudził.

Na indiańskich ścieżkach
Jako mały chłopiec fascynował się westernami. On i koledzy czytali Karola Maya. Podzielili się na Apaczów, Komanczów, Siuksów i innych. Okoliczne góry określili nazwami z powieści. Grupa z rynku w Tymbarku była jedną drużyną, on należał do tej drugiej, która mieszkała niżej. Miedzy nimi trwały nieustanne wojny. Nie były jednak krwawe. Przebierali się, budowali szałasy, bawili się w podchody. Niezdobytą górą opanowaną „przez tych z centrum” był Łopień. W czasie wspólnych zabaw zawiązywały się pierwsze mocne przyjaźnie. Jego najbliższym kolegą był Jacek Bednarczyk, który później w czasie studiów zginął w wypadku samochodowym.

Partyjka w szachy
Chodził do I LO w Limanowej. Był w klasie między innymi z obecnym burmistrzem Limanowej – Markiem Czeczótką. W ławce siedział z Olkiem Szyrszeniem, nieżyjącym już wójtem w Dobrej. Kolega był tym przykładniejszym, bardziej ułożonym uczniem. To zwykle on miał przybory potrzebne na geometrię. Zręcznie kładli je na środku ławki, aby wyglądało, że obaj są przygotowani do zajęć.
Do szkoły dojeżdżał autobusem z Tymbarku. Tym samym autokarem jeździł jeden z profesorów, pasjonat gry w szachy. W drodze do szkoły nauczyciel z uczniem namiętnie rozgrywali partyjki.
- Zauważyłem, że jak z nim wygrywam, to później przez cały dzień profesor jest w złym humorze. Koledzy zaczęli mnie namawiać, żebym czasem dla dobra sprawy przegrał. I rzeczywiście nieraz się podkładałem.

Pistolet wypalił
W szkolnej rzeczywistości niekiedy miały miejsce jakieś „wybuchowe przygody”.
- Każdy z nas ma na koniec roku na technikę miał przynieść jakąś własnoręczną pracę. Ja zrobiłem lampkę nocną w kształcie okrętu z abażurem. Nauczyciel stwierdził, że niemożliwe, abym sam to wykonał, uznał, że na pewno gdzieś to kupiłem. A ja po prostu korzystałem z umiejętności zdobytych w warsztacie ojca. Do mojej klasy chodził Zbyszek Piotrowski - niezwykle zdolny człowiek. W trzeciej klasie zbudował nawet samolot. Na zaliczenie ten kolega zrobił …dwa kolty. Na długiej przerwie namiętnie grywaliśmy w pokera. W którymś momencie ktoś wziął jeden pistolet, zawołał : Ręce do góry i … nacisnął spust. Nikt nie wiedział, że broń była naładowana! Na szczęście pocisk tylko wyrwał kawałek ściany w sali. Przybiegł dyrektor Wilhelm Tabor. Oczywiście była wielka awantura, zarekwirował broń, zaniósł ją do sekretariatu i krzycząc do sekretarki: - Wyobraź sobie, że oni zrobili prawdziwe pistolety, …nacisnął spust. Na szczęście i tym razem kula trafiła tylko w szafę. Była z tego grubsza afera opisywana w prasie. Wezwanie rodziców to tylko namiastka tego, co się działo.

Matematyk z duszą humanisty
Nauczyciel matematyki profesor Józef Staniszewski mawiał:
- Tajduś, Tajduś, taki zdolny a taki leń.
Przyszły rektor przez długi czas interesował się zarówno przedmiotami ścisłymi jak i humanistycznymi. Nauka przychodziła mu łatwo, ale nie przywiązywał wagi do ocen. Gdy ktoś miał problemy z zadaniem matematycznym, przychodził po pomoc do niego. Równocześnie dużo czytał. W młodości pochłonął całą klasykę. Nawet kupił serię kilkunastu tomów „Dzieł zebranych” Słowackiego. Polonistka profesor Jadwiga Kowalczyk zaszczepiła w nim miłość także do teatru.
- Nie ma czegoś takiego jak umysł ścisły. Można mieć zdolności matematyczne, można mieć „duszę, która hula”, ale jedno drugiego nie wyklucza. Humanistyka pomaga zajmować się naukami ścisłymi i odwrotnie - humanista bez logicznego myślenia nie istnieje.
Teraz, choć ma bardzo bogaty księgozbiór, nie lubi czytać. Po pracy naukowej ma już przesyt dzieł pisanych. Za to często chodzi do teatru. Na sztuce „Hamlet” w Tatrze Stu z Krzysztofem Globiszem w roli Klaudiusza był sześć razy. Na „Kontrabasiście” z Jerzym Stuhrem - cztery. Bo za każdym razem aktorzy grają inaczej.

Miał być marynarzem
Po liceum … miał być marynarzem. Chciał zdawać do Wyższej Szkoły Morskiej. A jednak zdecydował się na matematykę na UJ. Zdawał i się dostał. Starał się też na AGH, tam też został przyjęty. Przez moment studiował nawet na obu uczelniach. Ostatecznie wybrał AGH. Poszedł na Wydział Górniczy o specjalności – projektowanie i budowa kopalń. Wybór był czystą kalkulacją - dawał dobre perspektywy na przyszłość – niezłe pieniądze i „wykształcenie przyszłych dyrektorów”.
Dostał stypendium fundowane przez zakład górniczy. Zasada była taka, że po studiach trzeba było je odpracować. Gdy kończył naukę, Przedsiębiorstwo Budowy Kopalń w Rybniku upomniało się o niego. On jednak już po trzecim roku studiów wiedział, że chce zająć się pracą naukową i zostać na uczelni. Angaż w Rybniku wiązałby się z koniecznością rezygnacji z planów. Pojechał, by porozmawiać z dyrektorem przedsiębiorstwa. Ten jednak był bardzo niechętny, w którymś momencie kazał wezwać prawnika. W drzwiach stanął pochodzący z Tymbarku, starszy o dwa lata kolega z liceum w Limanowej. On pomógł przekonać dyrektora. Nic już nie stało na drodze do podjęcia pracy naukowej.

Siedział za szafą
Przez rok był na stażu, trzy lata później doktoryzował się pracą „Numeryczne określanie naprężeń w górotworze lepko-sprężystym, niejednorodnym, pofałdowanym”. W wieku 41 lat habilitował się, a już w 1998 r. został profesorem nauk technicznych. To jedna z szybszych karier naukowych.
– „Siedziałem za szafą”, to znaczy zajmowałem się tylko pracą naukową. Nie miałem ambicji, by zostać dziekanem, tym bardziej rektorem. W 1993 r. były wybory, potrzebowali prodziekana. Ktoś mnie zaproponował. Przyjąłem funkcję bez entuzjazmu. Zostałem prodziekanem do spraw studiów zaocznych oraz finansów wydziału. Zarządzanie wydziałem to było coś nowego. Musiałem się wdrożyć, przestudiowałem więc całą stronę ekonomiczną uczelni. Wydział miał 3 mln deficytu. Po trzech latach udało się doprowadzić do wyjścia na plus z 1 mln zysku. Przyznam szczerze, że wcześniej nie sądziłem, że mam talenty organizacyjne.
W 1996 odbyły się wybory na dziekana Wydziału Górnictwa i Geoinżynierii. Chyba nikt nie miał wątpliwości, kto powinien zająć to stanowisko. Wydział przechodził jednak kryzys – brakowało kandydatów na studia, nie było zapotrzebowania na absolwentów.
- Usiadłem w domu i zacząłem się zastanawiać, jak ma to wyglądać za 10 lat. Stworzyłem swoją wizję, która miała wprawdzie wielu przeciwników, ale nie zrażając się, parłem do przodu. Po dwóch kadencjach, zostawiłem wydział niemalże całkowicie przebudowany, z najlepszym wynikiem finansowym – 8 mln zysku, i nowymi kierunkami, na które było zapotrzebowanie.

Zaszczyt, ale…
Po sukcesach wydziału Antoniego Tajdusia zaczęto forsować na rektora.
- Stwierdziłem, że nie jestem do tego przygotowany. Aby zapoznać się ze specyfiką pracy, przyjąłem funkcję prorektora ds. ogólnych. Nie ukrywam, że okres trzech lat pozwolił mi przyjrzeć się uczelni z poziomu zarządzania.
W 2002 r. odbyły się kolejne wybory. Tym razem wcześniej prowadził rozmowy przedstawiając swoją wizję uczelni. Mimo że miał silnego przeciwnika, został wybrany. Obiecał rozbudowę uczelni, budowę basenu, hal sportowych i …wszystko udało się zrealizować. Do kolejnych wyborów podszedł bez emocji. Nie prowadził wcześniej żadnych rozmów, nie przedstawiał swej koncepcji.
- Pomyślałem sobie, że jeśli będą chcieli mnie wybrać, to wybiorą. A jeśli nie, to mam pracę naukową, więc mam się czym zająć.
A jednak odniósł prawdziwy sukces. Zdobył 97 procent głosów, na 200 osób tylko 7 było przeciwnych. W październiku 2008 r. zaczął czteroletnią kadencję.
- To oczywiście wielki zaszczyt. A jednak z drugiej strony ubolewam, że nie mam przez to czasu na pracę naukową. Mogą na nią poświęcić najwyżej godzinę, półtora dziennie.
Jest specjalistą od budownictwa podziemnego, geomechaniki, geotechniki, zastosowania informatyki w geotechnice. Praca badawcza ustąpiła miejsca zarządzaniu.
- Uczelnia ma 35 tys. studentów, jej budżet sięga 500 mln zł. Rocznie opuszcza ją 7 tys. absolwentów, z których większość bez problemów znajduje pracę. To po prostu ogromne przedsiębiorstwo.
Rektor Tajduś działa też w kilku radach nadzorczych, w tym jest szefem rady nadzorczej w firmie energetycznej Tauron. Jest również przewodniczącym Konferencji Rektorów Polskich Uczelni Technicznych. Czas, czas, czas, tego ciągle mu brakuje.

Nie wygląda na rektora
Kiedyś w Tymbarku poszukiwał ludzi do wykopania rowu. Chciał ziemią przeciągnąć kable do swego domu. Nikt nie był zainteresowany pracą. W tej sytuacji sam przebrał się w roboczy strój i zaczął kopać. Mżył deszcz, był więc obłocony. Podjechał samochód. Wychyliła się elegancka kobieta:
- Szukam rektora Tajdusia.
- Czym mogę służyć? – zapytał uprzejmie.
Kobieta spojrzała ironicznie na umorusanego błotem, stojącego w kopanym rowie mężczyznę i tylko prychnęła:
- Eee, głupi.

Twardy charakter
Antoni Tajduś jest bardzo naturalnym człowiekiem, nie wygląda na Jego Magnificencję. Jeśli jest potrzeba, przebiera się w roboczy strój i pracuje fizycznie, by za chwilę, jak mówi „ubrać karakuły” i być rektorem. Do rodzinnego Tymbarku stara się przyjeżdżać na każdą sobotę i niedzielę.
- Jestem zakochany w ziemi limanowskiej. To piękny zakątek, z którym emocjonalnie się związałem. Poza tym, gdy na weekend zostaję w Krakowie, myślę bez przerwy o uczelni. A to miejsce działa tak, że sprawy Akademii schodzą na dalszy plan.
Dwa razy w tygodniu gra w tenisa z pełnym zaangażowaniem i zaciętością. Zawsze walczy o zwycięstwo. Jak zauważa, ludzie na Limanowszczyźnie są twardzi, uparci i wytrwali w dążeniu do celu. Tak też został ukształtowany.
- Dla mojego ojca nie było rzeczy niemożliwych. Przejąłem to po nim. Jak coś powiem, obiecam, to muszę to zrobić. Mam siłę, zaciętość i umiejętność zaszczepiania innym swoich wizji, tak aby później włączyli się w ich realizację.
Może za kilka lat ktoś napisze: kto wtedy mógł przypuszczać, że rektor AGH Antoni Tajduś zostanie kiedyś… Ale to już inna historia.

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Rektor bez karakułów"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]