10°   dziś 7°   jutro
Wtorek, 26 listopada Delfina, Sylwester, Konrad, Leonard, Leon, Lesława

A myśmy szli i szli dziesiątkowani... Historia syberyjskiego zesłania

Opublikowano 19.09.2015 08:44:06 Zaktualizowano 04.09.2018 16:31:33

„W około lasy, dzikie pustynie, w około tylko praca i trud. Nasze osiedla są na Syberii i otoczone lasami w krąg (…) „Więc wykonujmy rozkazy pilnie i miejmy zawsze pogodną twarz, bo przyjdą jeszcze i takie chwile, że do ojczyzny odwiozą nas” (...)

To fragmenty piosenki, którą śpiewali na zesłaniu Sybiracy. 17 września to nie tylko rocznica agresji ZSRR na Polskę ale i Światowy Dzień Sybiraka. W dwa dni po święcie zesłańców warto przypomnieć ich losy.

- To było w zimną, czarną noc, 10 lutego 1940 roku. Usłyszeliśmy z rodzeństwem jakieś głosy, za chwilę przyszła obudzić nas mama. Mówiła, że trzeba szybko wstać, ubrać się i zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Ja byłam najstarsza, trochę się spakowałam, ale większość potrzebnych rzeczy zabrała nam mama. Koce, poduszki, pościel – wszystko mogło się przydać. Do pokoju weszli żołnierze w ciemnobrązowych kurtkach i mówiąc po rosyjsku kazali nam pośpiesznie zabierać rzeczy i wychodzić, bo jedziemy w długą podróż. Jak się okazało – w głąb mroźnego Sybiru… Na zawsze opuściliśmy nasz kochany wołyński dworek. Miałam wówczas 14 lat, mój brat Franek 12, a Zosia 11 lat. Tak zaczęła się tułaczka moja i mojej rodziny – jak to jest w Marszu Sybiraków – przez Syberię wiódł najkrótszy trakt (…) - wspominała Anna Ochal, z domu Berstling, była członkini Związku Sybiraków. Sądeczanka całą II wojnę światową spędziła na syberyjskim zesłaniu. Jej ojciec, Austriak, był legionistą I Kompanii Kadrowej w Legionach Józefa Piłsudskiego. Za zasługi wojenne z czasów I wojny światowej i bitwy polsko-warszawskiej w 1920 roku, otrzymał majątek we wsi Józefin, nieopodal miasta Uściług. Było to terytorium gminy Chotiaczów w powiecie włodzimierskim na Wołyniu. Jan Berstling uczestniczył w pogrzebie Józefa Piłsudskiego 12 maja 1935 roku. w rodzinie przypuszczało się, że Władysław Berstling – brat Jana, a stryj Anny - został zamordowany w Katyniu, ale nigdy nie zostało to udokumentowane ani udowodnione. Jan zmarł na serce 28 października tego samego roku co Piłsudski. Zostawił żonę z trójką dzieci. Przed śmiercią nie śmiałby nawet przeczuwać, że za pięć lat jego rodzinę czeka męczeńskie życie na „Golgocie Wschodu”.

- Do ZSRR, do Swierdłowska - dziś Jekaterynburga - wieziono nas przez trzy tygodnie w dużym, ciemnym i bardzo zaniedbanym wagonie bydlęcym. Ludzi było wiele – młodzi i starzy, kobiety, mężczyźni, dzieci. Było bardzo zimno – im dalej, tym zimniej – kontynuowała swoją opowieść Anna Ochal. - Nie było okien, tylko zamknięte duże drzwi z wielką zasuwą. Może i były gdzieś malutkie okienka, ale pozabijane. Mocno wiało przez szpary wagonu. Wielu z nas chorowało. Za ubikację służyła krągła dziura w podłodze. Gdzieś w kącie stał żelazny piecyk, który dawał niewiele ciepła. Jedzenie podawano rzadko – jakąś marną mączną zupkę z chlebem. Tak wyglądała nasza podróż do nowego domu, w którym przyszło nam spędzić pięć długich lat. Jazda starym, brudnym wagonem była bardzo uciążliwa. Było pełno robactwa i brudu. Nic dziwnego, że w takich warunkach rozprzestrzeniały się choroby, zmarłych wyrzucano z wagonu. Umierały szczególnie dzieci. Było to okropne przeżycie widzieć te małe istotki wyrzucane na śnieg. Dzięki Bogu, my przetrwaliśmy. Nie wiedzieliśmy tylko, gdzie nas wiozą tak długo, w takich warunkach, no i po co…”

Syberyjskie życie w Swierdłowsku

Przyjechaliśmy do kraju, gdzie musieliśmy nieustannie pracować, jeśli chcieliśmy przetrwać. Wraz z całą rodziną dostaliśmy mieszkanie w baraku. Przydzielano też szopy, lepianki. Doskwierała wilgoć, mróz, surowy klimat, brakowało nam jedzenia i picia. Przez pięć lat pracowałyśmy w sowchozie, radzieckim państwowym gospodarstwie rolnym. Od 10 lutego 1940 roku do około 15 września 1944 roku przebywałam w Swierdłowskaja Obłaść, Jrbickij rejon, Skorodumskoje Urzede, Chodiaków, 109 kwartał; a od października 1944 roku do czerwca 1945 roku – Nikołajewskaja Obłaść, Sniegierowski rejon, 5 oddzielenie Chorochowka. Wraz z rodzeństwem musiałam chodzić do szkoły. Niezbyt dobrze pamiętam czas szkolny na Syberii, musieliśmy się uczyć wszystkiego po rosyjsku, także kiedy w 1945 roku wróciłyśmy do ojczyzny, lepiej umiałyśmy rosyjski, niż polski. Mama pracowała w kuchni, sprzątała, przygotowywała wraz z innymi kobietami posiłki, głównie zupy – o drugich daniach można było tylko pomarzyć, myła naczynia; takie zwykłe codzienne czynności. Nas zawsze goniono do pracy - po szkole pomagałyśmy mamie przy pracach w kuchni. Trzeba było się spieszyć, żeby dać znużonym i zziębniętym mężczyznom wracającym z lasu po wyrębie z lasu Podstawowym pożywieniem był suchy chleb, dostawaliśmy też w zależności od humoru Rosjan trochę mąki. W zasadzie to dobrze, że czas po lekcjach spędzałyśmy w kuchni, gdyż w zimie bywało bardzo zimno, mrozy sięgały nawet do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. W kuchni było cieplej no i było trochę więcej jedzenia.

Zesłanie przerwało przyjaźń

Ogólnie Rosjanie traktowali nas dobrze, jeśli nie dawaliśmy im powodów do innego zachowania. Gdy taki rosyjski pracownik sowchozu się zdenerwował, trzeba było bardzo na siebie uważać, nieraz bałam się o siebie i o bliskich i przyjaciół. Miałam serdeczne koleżanki, pomagałyśmy sobie wzajemnie. Nie bardzo pamiętam, jak się nazywały, wiem jednak, że miały na imię Stasia i Ludwika. Jedna z nich w trakcie pracy w lesie bardzo się poraniła. Uciekła, bo bała się, że jak ją zobaczą Rosjanie, ukarzą za opóźnienie w pracy. Spotkałam ją potem na drodze i mówię: - „Stasia, co ci się stało, ty krwawisz, musisz zobaczyć cię lekarz”; chciałam jej pomóc, ona jednak była tak przerażona, że nie zwracała na mnie uwagi. Do lekarza jednak nie dotarła, a pewnie i tak za bardzo by jej nie pomógł, bo lekarze opiekowali się głównie Rosjanami a nie Polakami. Dowiedzieliśmy się potem, że zamarzła gdzieś w lesie, bo nie miała już sił, by dalej biec. Ludwika też umarła, ale nie pamiętam kiedy i w jaki sposób.

Anna Ochal zapamiętała tekst piosenki śpiewanej na zesłaniu przez Polaków. - Nigdy jej nie zapomniałam, śpiewaliśmy ją przy pracy w lesie albo gdy szliśmy do lasu po drzewo lub na grzyby bądź jagody. Tak brzmiała jej treść:

„W około lasy, dzikie pustynie
W około tylko praca i trud.
Nasze osiedla są na Syberii
I otoczone lasami w krąg.

A jeśli która tęsknić zaczyna,
to zaraz pracę wpakują jej.
W pracy zapomni biedna dziewczyna,
Że smutek wdarł się do serca jej.

Włosy strzyżone, oczy spuszczone
A chleba nie ma, łapcie* się rwą.
Ciągłe roboty, aż do soboty
I jeszcze w niedziele robić każą.

Więc wykonujemy rozkazy pilnie
I miejmy zawsze pogodną twarz,
Bo przyjdą jeszcze i takie chwile
Że do ojczyzny odwiozą nas.”

*łapcie – dawniej zwane też postołami. Rodzaj obuwia noszonego przez zesłańców. Buty te wyplatano techniką krzyżową z łyka lipy lub wiązu. Czasem używano także witek wierzbowych.

Brat zginął pod Monte Cassino…

Ta piosenka w jakiś sposób dodawała nam otuchy. Ludzie jednak bardzo często umierali na moich oczach. Z głodu, pragnienia, chorób, wycieńczenia pracą w lesie. Szczególnie szkoda mi było małych dzieci i staruszków. My dałyśmy radę – byłyśmy młode i silne. Franek miał w sobie tyle woli walki i determinacji, że w 1944 udało mu się zbiec – wykorzystał nadarzającą się okazję i dołączył do ogromnej armii generała Andersa i jako młody ułan Strzelców Podhalańskich bronił wzgórz Monte Cassino. Jego oddział stacjonował m.in. w Czelabińsku i Taszkiencie. Wędrowali też dalej przez kraje Afryki, by dotrzeć do Włoch, do Monte Cassino. Niestety, nie dane mu było cieszyć się wojskową chwałą, zginął w wypadku podczas czyszczenia broni. Działo wystrzeliło mu prosto w serce… Ja i mama wraz z siostrami żyłyśmy dalej w pełnej ludzkiego cierpienia syberyjskiej tajdze, tracąc już powoli nadzieję na wyzwolenie…

Po pięciu latach powrót na ziemie odzyskane

Końcem czterdziestego piątego roku zaczęły i do nas dochodzić słuchy, że wojna ma się ku końcowi i że jest nadzieja na powrót do ojczyzny. W zasadzie od kwietnia mało kto nas pilnował. Pożywienia dalej brakowało, nie zapomnę widoku ludzi jedzących stare, zgniłe ziemniaki, warzywa i owoce, trawę, liście, a nawet jakieś odpadki. Bieda dalej doskwierała wszystkim zesłańcom. Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że możemy wracać do Polski. Nadszedł czas pożegnania z niektórymi życzliwymi nas Rosjanami, którzy okazali nam serce. Szkoda było, że zostawiamy ludzi, którzy nam pomogli. Z drugiej strony cieszyłam się, że opuszczam miejsce cierpienia śmierci tylu rodaków, jak się później przyjęło - Golgotę Wschodu… Znów jechaliśmy wagonami, ale te były już w lepszym stanie. Wracaliśmy do Świebodzina, na ziemie odzyskane, gdzie po powrocie mieszkałam z rodziną. Pamiętam rodzinę Sowińskich, z którymi byliśmy razem w wagonie, wspieraliśmy się nawzajem, także po powrocie do ojczyzny. Po przyjeździe było nam ciężko, w zasadzie lepiej umiałyśmy po rosyjsku niż po polsku. Zatraciłyśmy naszą polskość. W kraju musiałyśmy stawić czoła przeciwnościom i żyć dalej. Mama umarła w 1975 roku. Brat Franciszek Berstling, którego odznaczono pośmiertnie Krzyżem Pamiątkowym Monte Cassino leży pochowany na cmentarzu w Loreto, koło Monte Cassino. Ja sama po latach spędzonych w Świebodzinie i Warszawie wróciłam do rodzinnych Klęczan, a potem do Nowego Sącza. Dzięki zaświadczeniu z Archiwum Akt Nowych wydanemu w latach 90., kiedy na dobre zaczęło się mówić o Sybirze, stałam się członkiem sądeckiego Związku Sybiraków. Razem z Olą Potoczek i Eugeniuszem Ziarno, już świętej pamięci, chodziłam z pocztem sztandarowym. Mnie i siostrę Zosię nurtowała sprawa majątku pozostawionego na Wołyniu. W połowie lat dziewięćdziesiątych Zosia odwiedziła Ukrainę, by zobaczyć, co się stało z naszym domostwem w Józefinie na Wołyniu. Nie zastała tam nic, wszystko było zrównane z ziemią. Pozostała na trawie jedynie kapliczka, na polecenie mojej mamy ustawiona niegdyś nieopodal domu. Została tylko ta przewrócona figura Matki Bożej… - na tym kończy się opowieść naszej Sybiraczki.

Anna Ochal w latach 90. dołączyła do sądeckiego Związku Sybiraków. Została odznaczona w 2004 roku Krzyżem Zesłańców Sybiru. Przez lata udzielała się w Związku, reprezentując go w poczcie sztandarowym.

Fot. Archiwum rodzinne.

***
Związek Sybiraków w Nowym Sączu zrzesza byłych zesłańców, którzy przeżyli katorgę w ZSRR i Kazachstanie. Kultywują oni pamięć o Golgocie Wschodu opowiadając młodszemu pokoleniu o swoich przeżyciach.

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"A myśmy szli i szli dziesiątkowani... Historia syberyjskiego zesłania"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]