21°   dziś 20°   jutro
Piątek, 17 maja Brunon, Paschalis, Weronika, Wiktor, Stanisław, Sławomir, Wera

Kartka z historii: Dookoła Karpat na rowerze

Opublikowano 06.08.2015 08:08:15 Zaktualizowano 04.09.2018 16:32:07

Od dawna nęciła mnie myśl odbycia wycieczki rowerem przez nieznane dotychczas naszym cyklistom drogi w Karpatach wschodnich – do słynnego przełomu Dunaju koło Orsowy. Stąd miałem zamiar dostać się do Budapesztu zaś znowu kołem przez liczne pasma Karpat zachodnich do Nowego Sącza.

Chcąc urzeczywistnić ten zamiar, skorzystałem z wolnego czasu wakacyjnego i dnia 12 sierpnia b.r. spakowałem do worka turystycznego najniezbędniejsze rzeczy przybory do roweru, bieliznę, aparat fotograficzny i nieco prowiantów, i puściłem się w drogę. Była to sobota: dzień jasny, słoneczny, pogoda zapowiadała się stała.

Ze Lwowa wyruszyłem o godz. 6 rano pociągiem przez Stanisławów do Delatyna, skąd już dalszą drogę odbywałem na kole. Z Delatyna przez Jaremcze, Mikuliczyn, ciągle w górę Prutu, dotarłem do Tatarowa. Nie rozpisuję się nad pięknością tej okolicy: znana ona dobrze naszym letnikom i turystom. […].

Z Tatarowa skręciłem na prawo, opuściłem brzeg Prutu, a po 13 km. Uciążliwej drogi w górę, stanąłem na przełęczy Jabłonickiej, zwanej także wąwozem Tatarskim (931 m.). Jest to jedyny przesmyk łączący Galicyę wschodnią z Węgrami. Z przełęczy tej przepiękny roztacza się widok, stojąc twarzą zwróconą do Węgier, mamy po lewej ręce potężne pasmo Czarnohorskie, w dali ku wschodowi widnieje wspaniale Howerla, bliżej niższy zaledwie o 36 m. Pietros., po prawej zaś podziwiać można skaliste Gorgany ,,najmniej poznane i najmniej dostępne pasmo w Karpatach.. Z przełęczy tej po raz pierwszy zobaczyłem w dali połoniny. widok tych niezmierzonych wyżyn, ogołoconych z drzew, ale porosłych bujnemi trawami, nuży zarówno wzrok, jak i umysł; budzi jakąś nieokreśloną tęsknotę, która jest szczególnym rysem w charakterze Hucułów i odbiła się też i w ich życiu, w zwyczajach i przesądach, w ich poezyi.

Niespokojny, zamiłowany w swobodzie, lekceważący życie, rujnujący się na wesela i zabawy a systematycznie rozpijany przez szynkarzy. Hucuł z lekkim sercem wyzbywa się ojcowizny, degeneruje się i możliwe, że nadejdzie czas, kiedy ten rycerski góral zniknie z połonin., a miejsce jego zajmie inna, bardziej przedsiębiorcza rasa...

Po dłuższym odpoczynku puszczam się w dalszą drogę. Bardzo niebezpieczna serpentyna prowadzi w dół do Jasienia (Körösmezö). Tutaj spotykam się z Cisą Czarną i wzdłuż jej brzegu dojeżdżam do Burkutu, uroczej miejscowości kąpielowej, taniej, lecz pozbawionej wszelkich wygód. Większość letników to Polacy, dlatego zatrzymałem się tu na nocleg.

Nazajutrz jadąc ciągle brzegiem Cisy Czarnej, stanąłem w południe w Sygiecie, stolicy Marmaroszu. Przestrzeń od przełęczy Jabłonickiej do Sygietu (86 km.) zaliczam do najpiękniejszych i najwdzięczniejszych dla cyklistów. Gościniec doskonały, tuż obok tor kolejowy, Cisy nie opuszcza się nawet na chwilę zbocza pokryte lasami i rozległemi połoninami; lud grzeczny, udzielający chętnie informacyi, a porozumieć się łatwo, gdyż siedziby huculskie sięgają aż Sygietu. Zapadłość Marmaroszu to eldoradu dla myśliwych; tu odbywają się najpiękniejsze polowania na niedźwiedzie, wilki i jelenie, tu posiadają swe zamki myśliwskie książęta austryaccy i magnaterya węgierska; z przyległymi częściami Galicyi i Bukowiny jest to najpiękniejszy kompleks leśny na obszarze monarchyi.

Przenocowawszy w Sygiecie, wyjechałem w poniedziałek rano w dalszą drogę wprost na południe ku stolicy Siedmiogrodu, Koloszwarowi. Niestety jednak widzieć jej nie było mi sądzonem! Po dwunastokilometrowej, zupełnie równej drodze, wśród pól pokrytych tytoniem, winem i kukurydzą, zacząłem się wdzierać w góry Rodniańskie, stanowiące północną krawędź wyżyny siedmiogrodzkiej.; miałem już za sobą 24 km. uciążliwej drogi i dobijałem do przełęczy Rotundulskiej (1257 m.), gdy nagle trzasła mi oś pod silnym naciskiem nogi, i odpadła wraz z lewym pedałem. Znalazłem się w fatalnym położeniu: sam jeden bezradny, wśród gór i lasów, i to pod wieczór! Po chwili namysłu, zaciągnąłem mego okaleczonego rumaka do lasu, ściągnąłem worek z pleców, wydobyłem mapy i zacząłem je studyowaćprzedemną 40 km. do stacji kolejowej FölsöBanya, za mną Sygiet w odległości 36 km. Wybrałem powrót do Sygietu– z góry jadę na kole z obwisłą lewą nogą, prawą hamując, po równinie zaś lub pod górę idę. Nie wytrenowany jednak w chodzie, uczuwam zmęczenie i głód daje mi się we znaki. O północy dopiero kończę ten nieszczęsny powrót do Sygietu, a posiliwszy się w hotelu »Panonia«, usnąłem snem kamiennym. Rano obszedłem wszystkich mechaników, lecz nadaremnie. Wszyscy, jakby się umówili, wysyłają mnie do Budapesztu. Usłuchałem rady: wsiadłem na pociąg i przez Huszt, gdzie Cisa wązką i malownicza bramą uchodzi na niziny dolnych Węgier, przez Szatmar, Debreczyn, Szolnok, po 15-godzinnej jeździe, przebywszy 450 km., znalazłem się w stolicy Węgier. Nazajutrz, t.j. 16. sierpnia oddałem zaraz rower do naprawy filiji»Pucha«, a sam korzystając z wolnego czasu, udałem się statkiem po Dunaju, na wyspę Małgorzaty, gdzie zwiedziłem doskonałe korty tenisowe, boisko footballowe i olbrzymią salę gimnastyczną. Wszystko to własność klubów sportowych MagyarAtleticai Clubu. Pieczę na tym ma miasto, gdyż ono za darmo klubom terenu udziela i materyalnie wspiera. Czyż więc możemy się dziwić, że tam sport wyżej stoi, że większe jest zainteresowanie się publiczności, że matche ściągają dziesiątki tysięcy widzów. A u nas? Kluby rodzą się jak grzyby, ale wiodą żywot suchotniczy i giną niepostrzeżenie, inne znów żyją, lecz w deficytach, płacąc cudzym za boiska, a miasto –miasto daje tereny i koncesye na atrakcje »parku Luna«!...

Te mysli nasunęły mi się wśród obcych, gdym patrzał i zazdrościł ich rozwojowi. Po za wyspą św. Małgorzaty, Budapesztu nie zwiedzałem; poznałem go dokładnie przed 4 laty: wybrałem się wtedy ze Lwowa na tymsamym rowerze przez przełęcz Stryjską (o wiele piękniejszą niż Jabłonicka), Munkacz i Miskolcz. Teraz więc nie zatrzymywałem się tutaj dłużej, lecz natychmiast po naprawie maszyny puściłem się w dalszą drogę wprost na północ, mając na celu Nowy Sącz. Wycieczki do Orsowy zaniechałem, równiny bowiem węgierskie nie przedstawiają dla mnie żadnego uroku: oku brak oparcia, ciągle łany zboża lub kukurydzy, lasów prawie żadnych, rzeki brudne, leniwe i bagniste –to wszystko nuży i zniechęca, choćby najbardziej zapalonego turystę.

Z Budapesztu wyruszyłem 16 sierpnia we środę popołudniu na północ do Wacowa. Droga (34 km.) prowadziła wśród równin na lewym brzegu Dunaju, wśród spalonych od słońca lasów akacjowych. W Wacowie zrobiłem kilka zdjęć fotograficznych, mianowicie starej katedry i łuku tryumfalnego, wystawionego na cześć Marji Teresy i Józefa […]. Dziś kto wie, czy stawialiby Węgrzy łuki tryumfalne?...

Za Wacowem miałem już przed sobą Karpaty. Na widok gór, prawie u mych stóp się wznoszących, ogarnęło mię radosne uczucie. Lubię to wspinanie się na pochyłości górskie, to pokonywanie trudności terenowych: nie uczuwam zmęczenia, nie uczuwam ciężaru na plecach; rower wydaje mi się doskonałym oparciem. A nagroda tych trudów, to balsamiczne powietrze, to kryształowej czystości woda, to kąpiele w potokach górskich a zwłaszcza rozległe i przepiękne widoki, kształcące smak estetyczny i uczące kochać te nasze Karpaty!

Pierwsze pasmo Karpat, na które zacząłem się wdzierać za Wacowem, to grzbiet Czowaniowski; z niego ostatnie spojrzenie rzuciłem na Waców, piękny Dunaj –zwłaszcza jego liczne ramiona i wyspy i na skryty w dali w chmurach dymu Budapeszt.

Słońce zwolna chyliło się ku zachodowi nacisnąłem pedały i późnym wieczorem stanąłem w górskiej, nędznej wiosce Ratság. Po noclegu u chłopa, Węgra, posiliwszy się garnuszkiem mleka i plackiem kukurudzianym, przeważnie drogą gózystą, to z góry, to do góry, przez miasto BallasaGyarmat, brzegiem brudnej Ipoli, przez miasteczko Losoncz, stanąłem na nocleg w Rymowskiej sobocie (RimaSzombat). Droga niezbyt interesująca (120 km.), teren podobny do terenu między Lwowem a Mikołajowem. Po drodze słyszałem już mowę słowacką, widziałem napisy »korczma«, gdzieniegdzie w lasach spotykałem nędzne szałasy Cyganów. W RimaSzombat, gdzie zastałem wiele wojska, zdążającego do Koszyc na manewry, z trudem udało mi się ulokować na noc. Zaspokoiwszy dorywczo głód i pragnienie, udałem się piechotą za miasto, gdzie użyłem doskonałej a orzeźwiającej kąpieli w Rymie. Nazajutrz, tj. w piątek 18 sierpnia, pokrzepiwszy się litrem gorącego mleka, podążyłem w górę rzeki Rymy do słynnego z obfitości rudy żelaznej Tysolcza. Miałem przed sobą do przebycia potężne pasmo Uhrońskie, najbogatsze w kruszce. Po gościńcu, wijącym się w kierunku północno-wschodnim, po 14 km. Jazdy w ciężkim, górskim terenie, znalazłem się w górniczej osadzie w Muraniu. Tu na olbrzymiej wysokości i niedostępnej zboczy wznoszą się ruiny zamku Murańskiego, starego gniazda rycerskiego, pięknego zabytku czasów średniowiecznych, z którym łączy się nie jedna karta dziejów węgierskich. Z historyą tego zamku zapoznałem się zaraz w Muraniu. Uprzejmy Madiar, właściciel gospody, w której odpoczywałem, z dumą mi opowiedział, iż u nich dziecko w 3-ej normalnej [klasie] zna tę historyę na pamięć, a wskazując mi palcem na wyniosłe mury, wiszące wprost nad miasteczkiem, dodał: raz jeden były one w rękach wroga, i kobieta nas wtedy zdradziła. I opowiedział mi długa historyę wiarołomstwa MarjiSzeczi, która w XVII w. oddała ten zamek Weselenyemu, wodzowi armii cesarskiej.

Dalszą drogę z Murania do Vöröskö a nawet dalej do Popradu zachowałem w pamięci jako najpiękniejszą z Budapesztu do Nowego Sącza: dziesięciokilometrowe wyjście (o jeździe z powodu silnych serpentyn niema mowy) i prowadzenie koła sowicie wynagradza cudny widok na na stromo spadający, imponującej wysokości stok górski, ciągnący się równolegle z gościńcem aż do samego szczytu po przeciwnej stronie wąwozu, na dnie którego pieni się i huczy dziki zawalony głazami potok; wypływa on przy gościńcu z pomiędzy olbrzymich słupów gnejsowych. W ścianie tej górskiej widać z daleka otwory i pieczary, w których, jak twierdzą tutejsi Słowacy, spoczywają skarby po zbójnikach. Obróciwszy się wstecz, śladem co dopiero przebytej drogi, widzi się w dali na tej samej ścianie, na jej urwistym końcu zamek Murański: dookoła lasy jodłowe i bukowe, gdzieniegdzie czerwieniejące od malin zręby. Całość sprawia wrażenie potężne, wzroku trudno od tego oderwać –nie powstydziłyby się tej ściany nasze Tatry! Z przełęczy murańskiej po 15 km. Jazdy w dół stanąłem w Vöröskö, a po dwugodzinnym odpoczynku udałem się w dalszą drogę do Popradu. Za Vöröskörozpocząłem się znowu wdzierać serpentynami na górę, doskonały jednak stan gościńca, daleko odsłaniające się widoki górskie, a zwłaszcza uczucie, że za chwilę ukażą się Tatry, sprawiają, że uciążliwości terenu nie odczuwa się zbytnio.

Osiągnąłem nareszcie wierzchołek i Tatry jednak skryte we mgle; na prawo pasmo Hnileckie, na lewo potężne Tatry Niżne, za mną dopiero co przebyty wał gór Uhrońskich, przedemną kręty wąwóz biegnie ku dolinie spisko-liptowskiej. Na przestrzeni między Vörösköa Popradem ściany wąwozu tak bardzo zbliżają się do siebie, że dnie jego pomieścić się zdoła zaledwie potok i gościniec. Prostopadłe ściany tego wąwozu przypominały mi żywo dolinę Kościeliską. Ale oto ściany wąwozu urywają się nagle i oczom turysty ukazuje się rozległa, lesista dolina sięgająca hen aż do Popradu, dokąd już późnym wieczorem dotarłem. Mnóstwo turystów, hotele wszystkie zajęte, że schronienia długo szukać musiałem, posiliwszy się w końcu wybornymi pstrągami, syt wrażeń smacznie zasnąłem.

Nazajutrz już o 5 wyruszyłem w dalszą podróż, na ostatni etap jazdy na kole. Drogę miałem łatwą, ciągle w dół rzeki Popradu przez Kesmark (14 km.) do Lubowni (34 km.), Tatry zdaleka tylko mi się zarysowały potężnymi konturami. Patrząc na nie, wspominałem na wycieczkę, którą przed trzema laty odbyłem na tym samym rowerze dookoła Tatr: Zakopane wówczas obrałem za punkt wyjazdu na wschód a przyjazdu z zachodu. Koło Lubowni deszcz zaczął padać ulewny, tak że całą godzinę przesiedzieć musiałem pod stertą. Był to pierwszy i ostatni deszcz podczas całej mej tygodniowej wycieczki. Za Lubownią wjechałem w pasmo Spiskiej Magóry, od południa i wschodu zamkniętej Popradem. Za Lubownią zwróciły moją uwagę ładnie utrzymane, a nawet zamieszkane ruiny zamku hr. Zamoyskich; gościniec pnie się w górę na przestrzeni 11 km. U szczytu otwiera się prześliczny widok ku zachodowi: zbocza gór nagie, szare, z licznymi sterczącymi skalicami, z których jedna znajduje się na samym szczycie. Poniżej nie zżęte jeszcze łany owsa, gdzieniegdzie białe plamy: to setki pasących się gęsi. Po gwałtownym zjeździe na przestrzeni 5-ciu km. dotarłem do Mniszka a stąd do Piwnicznej, gdzie przekroczyłem granicę. Granicy nie zauważyłem, tylko napisy »tu panuje pryszczyca«– »wyszynk trunkuf A. Goldberg« upewniły mię że już jestem w Galicyi. Smutne, ale prawdziwe! Z Piwnicznej, drogą równą, nad Popradem przez Stary Sącz stanąłem u celu mej podróży, w Nowym Sączu, o godz. 4 po południu, skąd koleją podążyłem do Lwowa.

Tak więc w czasie mej wycieczki zatoczyłem olbrzymie koło, wewnątrz którego znalazły się Karpaty galicyjski na przestrzeni prawie 350 km., od przełęczy Jaboonickiej do przełęczy lubowlańko-sądeckiej. Karpaty zaś zachodnie przejechałem od Wacowa do Sącza (jest to szerokość 325 km.), w czem kilkanaście przełęczy,, z których najwyższa Murańskaka 1240 m. Zdjęć fotograficznych mam 42 i to same piękne z górskich okolic. Korzyść odniosłem z wycieczki ogromną –pomijając zahartowanie się i wytrenowanie, zakres moich wiadomości geograficznych powiększył się znacznie –choćby najlepsze dzieło kute na pamięć nie da mi tego, co dała mi ta naoczna obserwacja –i to tanim nabyta kosztem 80 K, tyle bowiem mię wycieczka kosztowała.

Nieraz kładłem się spać znużony –z przyjemnością jednak marzyłem o jutrze, o nowych przeszkodach. Człowiek wprost rozmiłowuje się w górskiej przyrodzie, jest »bliżej Boga a dalej od ludzi«. I jakże tu nie kochać się w takich wycieczkach, jakże nie być zapalonym turystą-kolarzem?

Kolej zostawiam dla wygodnickich, automobil dla zamożnych, dla mnie mój »Puch« jest i pozostanie –dopóki zdrowia i sił starczy, najwygodniejszym a zarazem najtańszym środkiem komunikacyjnym.

Autor: Rudolf Wacek

Przedruk z „Wędrowca” (5 XI 1911), dwutygodnika ilustrowanego poświęconego turystyce i sportowi w kraju i zagranicą, wychodzącego we Lwowie.

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Kartka z historii: Dookoła Karpat na rowerze"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]