5°   dziś 10°   jutro
Niedziela, 24 listopada Flora, Emma, Emilia, Chryzogon, Jan, Aleksander, Roman

Mój mąż jest księciem z bajki

Opublikowano 05.03.2016 08:43:20 Zaktualizowano 04.09.2018 19:12:54

Rozmowa z Mariolą Pawlak, dyrektorem Centrum Rehabilitacji TUKAN

- Jakie to uczucie, kiedy codziennie przez wiele lat trzeba patrzeć na tyle ludzkiego cierpienia i chorób. Taka praca nie nastraja optymistycznie…

- Nie nastraja optymistycznie. Trzeba być odpornym psychicznie, ale nawet wtedy człowiek się nie przyzwyczaja. Ja przez 14 lat ani trochę nie przyzwyczaiłam się do tego widoku. Za każdym razem łapie mnie to za serce i wyobrażam sobie, że na tym wózku, że w tym łóżku leży ktoś bliski.

- Dopóki nie odwiedzamy takich miejsc jak TUKAN, to wydaje się nam, że choroby i nieszczęścia zawsze dotykają kogoś innego, ale nigdy nas.

- Powiem tak: jeśli ktoś jest niezadowolony ze swojego życia, uważa, że czegoś mu brakuje, że się w życiu nie spełnił – to zapraszam go do naszego ośrodka. Każdego chętnie oprowadzę, niech zobaczy ile ludzkiego nieszczęścia leży na tych łóżkach. A w łóżku nie leży jedna osoba, ale chorują całe rodziny, bo choroba jednej osoby, dotyka wielu innych ludzi związanych z nią uczuciowo i emocjonalnie. U mnie w ośrodku można nabrać pokory i dystansu do życia. Tutaj każdego dnia chory walczy o siebie z chorobą i z czasem. Polecam każdemu.

- Chce Pani powiedzieć, że wszyscy wcześniej czy później trafimy pod opiekę takich ośrodków?

- Tego nie chcę powiedzieć. Powiem jednak, że nasz los w znacznym stopniu zależy od tego, jakie prowadzimy życie, jak jesteśmy obciążeni genetycznie, jakie choroby przebyli nasi przodkowie. Dużo od tego zależy.

- Na obciążenie genetyczne wpływu nie mamy, ale mamy wpływ na to, jak żyjemy. Czyli jak powinniśmy?

- Recepty są banalnie proste i powszechnie znane, gorzej z ich realizacją. Współczesny model życia każe nam siedzieć: przy biurku, w samochodzie, przed telewizorem… A wystarczy to przełamać, zażyć odrobinę ruchu, wystarczy trochę aktywności na świeżym powietrzu i już jest mniejsza szansa, że trafimy do takiego zakładu jak nasz. Znam wiele przykładów – szczególnie u panów – lekceważenie pierwszych objawów różnych dolegliwości. Trzeba regularnie robić kompleksowe badania, bo potem może być za późno. Mówię o tym, co obserwuję przez lata: ludzie aktywni fizycznie zdecydowanie rzadziej trafiają do zakładów leczniczych i opiekuńczych. Lekarze mogliby pewnie ten wątek rozwinąć.

- Jak Pani wpadła na pomysł prowadzenia tego typu firmy? Czy dlatego, że 14 lat temu już się mówiło, iż nasze życie się wydłuża, ale nie radzimy sobie ze starością, więc coraz częściej będziemy potrzebowali specjalistycznej opieki?

- Ależ skąd! Zawsze chciałam być lekarzem, ale miałam mało wymagającego nauczyciela chemii w II LO. Poza tym mój tatuś był inżynierem i po maturze zabrał mnie do Krakowa, gdzie jechał na jakąś naradę do zjednoczenia. Absolwent Politechniki Krakowskiej wysadził mnie przed Politechniką i powiedział: „To teraz wybierz sobie jakąś szkołę”. Nawet nie wiedziałam, w jaki tramwaj wsiąść, żeby dojechać na Akademię Medyczną. Wybrałam budownictwo i poszłam zwiedzać Kraków.

- Gdyby Pani wybrała medycynę, to i tak codzienne oglądanie ludzkich nieszczęść by Pani nie ominęło.

- Ale ja zawsze lubiłam pomagać ludziom. W czasach mojej młodości w Teleranku była taka audycja „Niewidzialna ręka”. Napisałam do nich i dostałam takie karteczki z symbolem niewidzialnej ręki, które się zostawiało na miejscu akcji. I pomagałam wszystkim sąsiadom. Taszczyłam węgiel po schodach, podrzucałam karteczkę z niewidzialną ręką i sprawiało mi frajdę, kiedy pojawiał się uśmiech na twarzach tych ludzi. Jeden sąsiad z tego powodu nazywał mnie „pszczółką”, a ja, jako mała dziewczynka miałam poczucie, że dzięki takim gestom mogę być kimś ważnym.

- A bycie pszczółką zamieniło się później w tytana pracy, albo w pracoholizm?

- Moje dzieci chyba mogłyby tak o mnie powiedzieć w czasach, kiedy pracowałam na budowach jako inżynier. Koleżanki chodziły w szpilkach, a ja zawsze miałam w bagażniku kask i gumiaki. Zabierałam dzieci z przedszkola i wracałam na budowę, bo trzeba było odebrać zbrojenie, albo zatwierdzić płytę do betonowania. W sezonie robota trwała do wieczora. Dzieci zostawały w samochodzie - bawiły się, potem się biły zabawkami… Dzisiaj pewnie by mnie aresztowali, za zostawianie dzieci w samochodzie. W końcu te maluchy zapytały mnie, czy my jak inne rodziny nie możemy wracać do domu o szesnastej prosto z przedszkola? I co ja miałam im odpowiedzieć? Chcąc coś w życiu osiągnąć nie da się pracować tylko osiem godzin, a potem leżeć na sofie i oglądać telewizję.

- A co Pani chciała w życiu osiągnąć?

- Miałam marzenia i chciałam je spełniać.

- Jakie marzenia?

- Było ich pięć i wszystkie zrealizowałam. Chciałam mieć samochód i to koniecznie Volkswagena Polo – miałam. Po drugie chciałam mieć obok siebie takiego mężczyznę, z którym się będę czuła dobrze, bezpiecznie, będę mogła na wszystkie tematy z nim porozmawiać, a do tego żeby był opiekuńczy – generalnie, żeby był księciem z bajki. I ja mam takiego mężczyznę, którego nie zamieniłabym na żadnego innego. Jesteśmy małżeństwem od 30 lat, znamy się od 6 klasy podstawówki, choć wtedy on bardziej oglądał się za zeszytami do matematyki niż za dziewczynami. No więc mój mąż jest najwspanialszym mężczyzną mojego życia. Wychowałam się w starej kamienicy, więc trzecim marzeniem było posiadanie własnego domu i na 10. rocznicę ślubu dostałam klucze od męża. Ten dom budowaliśmy – systemem gospodarczym zresztą – z myślą o realizacji kolejnego mojego marzenia. Chciałam mieć pięcioro dzieci i mam pięcioro, choć pomiędzy najstarszym a najmłodszym jest 17 lat różnicy. Piątym marzeniem było posiadanie własnej firmy. Jestem osobą kontrowersyjną, często ocenianą jako despotyczna…

- A jest Pani despotyczna?

- Wiele lat życia poświęciłam na zdobywanie różnego rodzaju wiedzy. Dlatego wysuwając jakąś tezę, staram się, żeby ona była przygotowana i miała merytoryczne podstawy. Jeśli więc spotykałam się z mało merytorycznym sprzeciwem, starałam się obronić i uzasadnić moje stanowisko.

- To ja teraz przetłumaczę, to co Pani chce mi powiedzieć: „jak się ktoś na czymś nie zna, to niech się nie odzywa”.

- Można to i tak powiedzieć. Bolało mnie, że mimo mojego merytorycznego przygotowania i tak spełniana była wola szefa, z którą nie zawsze się zgadzałam.

- Cierpiała Pani z tego powodu?

- Na pewno byłam niezadowolona, że nie docenia się mojego zaangażowania, wkładu pracy, poświęconego czasu. Wtedy doszłam o wniosku, że jak będę miała własną firmę, to będę w niej podejmować decyzje i będę za te decyzje odpowiadać. Zanim do tego doszłam, pracowałam w bardzo wielu miejscach.

- Aż pewnego dnia obudziła się Pani rano i powiedziała do męża: to my sobie wybudujmy taki ośrodek, w którym będziemy rehabilitować chorych i starych ludzi.

- Tak to nie było, ale… Wymyśliliśmy z mężem, że na posiadanej działce postawimy taki hotelik studencki dla WSB i tak zostaniemy kamienicznikami. Jak się okazało, WSB samo wybudowało akademiki, a my zostaliśmy z budynkiem i brakiem pomysłu. Znajomi namówili nas, żeby ulokować tu usługi medyczne, które oni poprowadzą, a my im budynek wydzierżawimy. Zrobiliśmy z tego przychodnię lekarską i… Całe trzy miesiące tu urzędowali. Szybko doszli do wniosku, że to jednak nie ten biznes, że stopa zwrotu nie taka, że oni jednak wrócą na etaty. Zostaliśmy z kredytem i budynkiem. Po ogromnych perturbacjach postanowiliśmy otworzyć tu ośrodek leczniczy. Taki, jaki działa obecnie. Szukaliśmy niszy w usługach medycznych na naszym terenie i wymyśliliśmy Zakład Opiekuńczo-Leczniczy. Do dawnej apteki i innych zaadoptowanych pomieszczeń wstawiliśmy łóżka i tym sposobem powstał mały szpital.

- Co to znaczy „znaleźliśmy niszę”? Kto się wcześniej zajmował tego typu chorymi w Nowym Sączu?

- Nikt. Nie było w regionie tego rodzaju usług medycznych.

- To gdzie się podziewali ludzie, którzy dzisiaj leżą w Pani ośrodku?

- Najczęściej w domach, albo po zakończonym leczeniu zostawali w szpitalach, bo nie miał ich kto odebrać, ponieważ rodziny nie umiały się nimi opiekować. Leżeli miesiącami w szpitalu - nie można było ich usunąć, a rodzina nie chciała ich zabrać. Większość jednak w domach czekała na łaskawą śmierć, albo na cud w postaci jakiegoś wolnego miejsca w ośrodku np. w Krakowie. I takie wolne miejsce faktycznie było cudem.

- Pani wypełniła niszę na sądeckim rynku.

- Nie od razu. Pamiętam pierwsze kontraktowanie – jeszcze wówczas - w Kasie Chorych. Moja kolejka wypadała wieczorem, pani urzędniczka była już zmęczona, a na dodatek zobaczyła nowych kontraktujących, więc szybko zawyrokowała: „Mam dla pani sześć łóżek”. Miałam oddział przygotowany na 30 łóżek, a ona zaproponowała mi sześć! A przecież tyle samo pielęgniarek i lekarzy trzeba do 6, co do 20 łóżek. Koszty stałe zostawały bez zmian, a przychody zapowiadały się o jedną trzecią niższe. Stanęły mi łzy w oczach – nie dam rady tego utrzymać! Zainwestowałam pieniądze, siły i nie udźwignę tego przedsięwzięcia. Zdecydowałam się podjąć ten trud, bo gdybym wtedy nie zaczęła, to pewnie nie zaczęłabym nigdy. Wszystkie pieniądze zarobione w innych miejscach, najczęściej na budowach, przez dwa lata dokładałam do tej świadomie zakontraktowanej straty TUKANA.

- Pamięta Pani pierwszego pacjenta?

- To była pacjentka. Doskonale pamiętam. Miała ponad 90 lat, była bardzo schorowana, leżąca, samotna i nie miała dokąd pójść. Po pół roku u nas, przeszła do Domu Pomocy Społecznej, jako osoba chodząca o kulach. Była z tego bardzo zadowolona, dożyła zresztą 100 lat. Pamiętam też drugą pacjentkę, która przyszła do mnie, usiadała i powiedziała tak: „Zwizytowałam wiele ośrodków w okolicy i wybrałam ten, żeby móc tu spokojnie umrzeć”. Choć to była bardzo znana i szanowana w Nowym Sączu dama, mocno się oburzyłam i powiedziałam jej, że chyba coś pomyliła, bo mój ośrodek to coś pomiędzy szpitalem a domem. Hospicjum jest miejscem między szpitalem a cmentarzem. A ona na to: „Wiem co mówię! Pani powinna to sobie poczytywać jako zaszczyt, że wybieram pani ośrodek, bo powierzam wam moje zdrowie i opiekę nade mną, a to nie jest byle co!”.

- I co Pani na to?

- Naszła mnie wtedy refleksja, że ona ma rację. Wszyscy, którzy przywożą do nas swoich bliskich, muszą nas darzyć ogromnym zaufaniem, skoro nam ich powierzyli. To są przecież przemyślane decyzje, a miejsce wybrane bardzo starannie.

- A co się stało z tamtą pacjentką?

- To była niezwykła osobowość. Była z nami pół roku. Cierpiała na nieuleczalną chorobę.

- Czyli ona faktycznie pod zły adres trafiła. Powinna się znaleźć raczej w hospicjum.

- Ale w którym? To się działo 14 lat temu, w Nowym Sączu nie było jeszcze hospicjum. A tamta pani była niesamowitą osobą. W tygodniu przed śmiercią kazała sobie zamówić fryzjerkę, kosmetyczkę, księdza do spowiedzi i notariusza, aby pomógł jej założyć fundację, która zresztą działa do dzisiaj. Wezwała mnie, kazała to wszystko zapisać i zrealizować. Na koniec powiedziała: „Myślałam, że moja koleżanka jeszcze raz przyjedzie mnie odwiedzić, ale już nie przyszła, więc jutro spokojnie mogę umrzeć”.

- I co?

- I po porannym obchodzie lekarskim umarła…

- Ludzie wiedzą, kiedy umrą?

- Mnie się wydaje, że wielu wie. Ci, którzy są świadomi i mentalnie przygotowani, dokładnie wiedzą, kiedy umrą. Na szczęście w TUKANIE zdarza się to sporadycznie, zdecydowanie więcej jest ludzi, którzy wygrali ze swoją słabością.

- Jak Pani sobie radzi z takimi pożegnaniami?

- Kiedyś był jeden budynek, miałam więcej czasu na rozmowy z pacjentami i na udział w lekarskich obchodach. Teraz mam dwa ośrodki, więcej spraw administracyjnych, ale ciągle lubię rozmawiać z pacjentami. Pacjent przebywa u nas od 3 do 16 tygodni, czasem na ZOL-u dłużej, więc staje się kimś znajomym. Są tacy pacjenci, o których rozmawiamy w domu, wspominamy ich. Kiedy odchodzi, pozostaje żal, że nie możemy pewnym procesom i sytuacjom zapobiec. Niby śmierć jest sprawą oczywistą, ale zawsze towarzyszy jej smutek.

- Ma Pani smutną pracę?

- Nie. Dlatego, że bardzo wielu ludziom i młodym, i starszym pomagamy, wiele osób dzięki nam wraca do życia i swojej społecznej roli – ojca, babci, wujka. I gdzie tu miejsce na smutek?

- Radzi Pani sobie z trudnymi sytuacjami?

- Mam taką zasadę: jeżeli jest problem, to nie skupiam się na nim. On już jest i nie mam na niego wpływu. Natomiast mogę coś poradzić na wyjście z tego problemu. Dlatego szukam albo możliwości wyjścia, albo ludzi, którzy mi pomogą rozwiązać problem. Ja nie zajmuję się problemem, zajmuje mnie, jak z niego wyjść. I to jest pozytywne podejście do życia. Dlatego do wszystkich i wszystkiego staram się podchodzić pozytywnie.

Rozmawiał Wojciech Molendowicz

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Mój mąż jest księciem z bajki"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]