4°   dziś 4°   jutro
Sobota, 30 listopada Maura, Andrzej, Justyna, Justyn, Konstanty, Ondraszek, Maura

Odszedł sądecki olimpijczyk. Okruchy wspomnień…

Opublikowano  Zaktualizowano 

Dziś (24 sierpnia) w samo południe zmarł w wieku ponad 90 lat Józef Szymański, ostatni ze słynnej czwórki sądeckich olimpijczyków-bobsleistów z Cortina d’Ampezzo (1956) i członek ekipy technicznej na igrzyskach w Innsbrucku (1964), 12-krotny mistrz Polski, jedna z najbarwniejszych postaci Sądecczyzny

Urodził się 31 stycznia 1926 r. w Besku k. Sanoka, podczas okupacji niemieckiej został wywieziony do obozu pracy przymusowej w Berlinie.

Z wykształcenia mechanik samochodowy, długoletni kierownik stacji obsługi motocykli w sądeckiej Spółdzielni im. 1 Maja, pracował także w Rejonie Lasów Państwowych i Klęczańskich Kamieniołomach. Działał w Stowarzyszeniu Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę, w 1990 r. wybrano go do pierwszej demokratycznej Rady Miasta w Nowym Sączu.

Ze wspomnień olimpijskich Józefa Szymańskiego opublikowanych w „Panoramie sportu sądeckiego” (2016):

– Mieliśmy na sobie czarne skafandry i spodnie, czerwone czapeczki. Chorążym naszej ekipy był Tadek Kwapień, narciarz. Wśród oficjeli zapamiętałem Zygmunta Bielczyka, młodego naukowca, profesora rodem z Nowego Sącza, założyciela Muzeum Nart w Piwnicznej. Mimo odczuwanej już odwilży politycznej, prym w ekipie wiedli „opiekunowie”. Żył jeszcze Bierut, a do przełomowego października dzieliło nas jeszcze 10 miesięcy. „Opiekunowie” martwili się, że ktoś z nas nawieje. Chodzili za nami krok w krok. Nie wolno nam było np. podawać prywatnych adresów, proszeni przez dziewczyny na potańcówkach pisaliśmy adres komitetu olimpijskiego, Warszawa, Aleja Róż. Jedna Helga zapisując kontakty z przystojnymi Polakami dziwiła się potem: co wy wszyscy w jednym domu mieszkacie?

Niedaleko hotelu w Cortinie była przytulna winiarnia, zawsze pełna ludzi. Były urodziny Józefa Szymańskiego, 31 stycznia. Ówczesny solenizant tak wspominał to spotkanie...

– Poszliśmy to uczcić ze Stefkiem Ciapałą, Jurkiem Olesiakiem i Zbyszkiem Skowrońskim. Postawiłem kolejkę „dieci anni”, 10-letniego wina. Drogie było sakramencko. 1 dolar kosztował wówczas na czarnym rynku 180 zł (kurs państwowy był 4 zł, turystyczny – 24 zł), a ja zarabiałem w Sączu – w przeliczeniu – jakieś 8 dolarów. Tymczasem wino kosztowało 10 dolarów. No, ale raz się żyje. Po mnie do kieszeni sięgnął Skowroński i śpiewnym akcentem przemyskim powiedział:

– Ty Józku, zasługujesz, żeby „venti anni”, czyli 20-letnie wino, dziś wypić. Wreszcie sięgnęliśmy po gąsior za 18 dolarów. To była moja wypłata za dwa miesiące. Otworzyliśmy go komisyjnie i z namaszczeniem, żeby nie sprofanować, gdy w tym momencie wpadli do lokalu karabinierzy i jeden z nich wypalił po polsku: – Bimber masz? Policjantem okazał się żołnierz, który jako jeniec z armii marszałka Badoglio był internowany w Kutnie i reperował zegarki dla Wehrmachtu. Napis „Polonia” na dresie skojarzył mu się ze smakiem pędzonego w Kutnie bimbru. Bimbru nie było, ale znalazł się spirytus, przywieziony oficjalnie do smarowania bobslejowych płoz. Takiej sensacji w ekipie polskiej jeszcze nie było. Bobsleiści pod eskortą uzbrojonych karabinierów weszli do hotelu, prezes Włodzimierz Reczek omal nie padł trupem. Szybko jednak wyjaśniło się, że cel wizyty jest jak najbardziej pokojowy. Obawiając się ewentualnej negatywnej reakcji przełożonych wstawieni już nieco karabinierzy poprosili Polaków o przechowanie pod poduszką służbowych pistoletów. Gdy zobaczą ich na mieście na rauszu z bronią – to trafią za kratki, gdy bez broni, przymkną oko.

Rok po olimpiadzie, podczas MŚ w Sankt Moritz, sądeccy bobsleiści, zaprzyjaźnieni już z Fritzem Feierabendem, wielokrotnym mistrzem świata, załatwili od niego porządnego boba.

– Sepp (tak mi mówił), weźcie moje auto, żeby przetransportować boba. Tymczasem na najbliższym skrzyżowaniu zatrzymał nas policjant, który rozpoznał znajomy pojazd, ale z obcym kierowcą i załogą. Dopytywał się, czy na pewno oddamy auto właścicielowi.

Szymański po niemiecku wyjaśnił okoliczność i odpowiedział:

– Niedawno oddaliśmy bez żalu Ruskim marszałka (Rokossowskiego), to takiego zasranego auta nie oddamy? Całe Sankt Moritz śmiało się wieczorem z bobsleistów-kawalarzy, a w kawiarenkach stawiano im tyle piw, ile się zmieściło na stole.

*

Oprócz bobslejów i sanek, pan Józef był prekursorem sportów motorowych w Nowym Sączu, współtwórca i honorowy prezes Podkarpackiego Moto-Klubu (obecnego Automobilklubu), mistrzem jazdy na gokartach. W lipcu 1960 r. uczestniczył w wyprawie motocyklowej (na motocyklach marki Java, SHL, MZ) na pola grunwaldzkie dla uczczenia 550. Rocznicy zwycięstwa wojów króla Jagiełły i księcia Witolda nad Krzyżakami. Po półwieczu, w 2010 r. ponownie pojechał pod Grunwald zabierając córkę Bożenę, syna Witka i wnuka Grześka, zostawiając w domu jedynie żonę z psem. Z sentymentem pokazywał zdjęcia z 1960 roku:

Wspominał:

- Startowaliśmy 11 lipca, również z rynku, spod tego samego kasztana. Mnie powierzono rolę szefa technicznego. Żegnał nas uroczyście burmistrz Janusz Pieczkowski. Zabraliśmy wtedy ziemię z Maszkowic, rodzinnej miejscowości Zyndrama, dowódcy chorągwi krakowskiej. Było nas mniej niż dziś, 35 osób, kawalerowie, panny, małżeństwa. Jechaliśmy przez Kraków, Warszawę, Tomaszów Mazowiecki. Do każdego motocykla przytwierdzona była specjalna plakietka. Pod Grunwald dotarliśmy 14 lipca. Towarzyszyła nam użyczona przez PSS „Społem” nyska, w której wieźliśmy prowiant, namioty, części zamienne i sprzęt do naprawy. W drodze powrotnej kierowca nyski zgubił drogę i zmuszeni byliśmy bez jedzenia nocować w stodole. Byliśmy wtedy piękni i młodzi…

Fot. archiwum autora

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Odszedł sądecki olimpijczyk. Okruchy wspomnień…"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]