7°   dziś 5°   jutro
Środa, 27 listopada Walerian, Wirgiliusz, Maksymilian, Franciszek, Ksenia

Ostatni z pierwszego transportu

Opublikowano 27.09.2016 19:53:22 Zaktualizowano 04.09.2018 18:30:28

Ubywa świadków drugiej wojny. W minioną niedzielę, 25 września br. zmarł w Krakowie prof. Jerzy Bogusz, sądeczanin, więzień obozu koncentracyjnego Auschwitz (nr obozowy 61) z pierwszego transportu – 14 czerwca 1940 r. z Tarnowa. Jeszcze w lipcu miał okazję uścisnąć się z papieżem Franciszkiem podczas jego pobytu w największym w dziejach obozie zagłady.

Sądeczanie stanowili bodaj najliczniejszą grupę w tym pierwszym transporcie, w którym znalazło się 728 osób. Razem z Jerzym Boguszem Niemcy wywieźli do Auschwitz m.in. gimnazjalistę z „Długosza” Antoniego Bodzionego (syna Jakuba, przedwojennego posła i kierownika szkoły w Chełmcu), aresztowanego po próbie przedostania się do Wojska Polskiego na Zachodzie, a także Józefa Brudzianę, harcerza z Gimnazjum im. Króla Bolesława Chrobrego i studenta politechniki Jana Dagnana. Żaden z nich nie przeżył obozowego piekła. Jerzy Bogusz ocalał. Nieoczekiwanie 1 kwietnia 1942 r. został zwolniony z obozu, „ludzkiego piekła za drutami”.

Wspominał:

– Do dziś nie potrafię ze stuprocentową pewnością powiedzieć, czemu i komu zawdzięczałem powrót do Nowego Sącza. Możliwości są dwie: albo gestapo chciało poddać mnie inwigilacji i po nitce do kłębka rozpracować podziemie w Nowym Sączu; albo – jakkolwiek to zabrzmi – zawdzięczam tę częściową wolność szefowi gestapo Heinrichowi Hammanowi… Ponadto matka moja przekazała poplecznikowi Hamanna, Gorce, biżuterię dla jego kochanki.

Hamman swego czasu ciężko zachorował, wezwał lekarza, którym okazał się brat Jerzego – Stanisław. Pacjent chciał zapłacić za ozdrowieńczą kurację, ale lekarz nie wziął pieniędzy, wspomniał jednak o bracie, Jerzym, uwięzionym w Auschwitz. Oto złożoność ludzkiej natury: w bestii, która zakatowała wielu niewinnych ludzi w Nowym Sączu, mogła odezwać się jakaś potrzeba wdzięczności…

– Przywitały mnie kochane, nieprzytomnie uszczęśliwione oczy matki, łzy radości. Nawet dobry, zrównoważony ojciec, nie mógł opanować też wzruszenia… Musiałem meldować się na gestapo, a zarazem borykać się ze zrozumiałą, lecz bolesną nieufnością otoczenia.

Po powrocie do Nowego Sącza, mimo gestapowskiej obserwacji („opiekun” gestapowiec Lindert straszył go powrotem do obozu), w roku 1943 Jerzy Bogusz włączył się ponownie w antyniemiecką działalność konspiracyjną. Kontakt nawiązał w willi „Marya”, gdzie zachodził do darzonej młodzieńczym uczuciem Helutki, bratanicy Bolesława Barbackiego.

– Górne pomieszczenia willi zajmowali oficerowie niemieccy, budynek był strzeżony przez uzbrojonych żołnierzy. Jednak Barbackim na parterze zezwolono na przyjmowanie bliskim im osób. Pewnego dnia zaproszono mnie do pokoiku służącego za ciemnię fotograficzną, a kiedy zaświecono światło – osłupiałem! Było tam kilku znanych mi kolegów (m.in. Adam Ślepiak i Zygmunt Główczyk), a na podłodze leżały pistolety i granaty. Oczywiście. moje osłupienie skwitowano gromkim śmiechem. I tak ponownie wkroczyłem w świat konspiracji.

Przez sześć tygodni pracował w Baudienście, m.in. ładował żwir nad Dunajcem, a następnie jako kreślarz i pomoc techniczna w Urzędzie Gospodarki Wodnej kierowanym przez inż. Pietruszewskiego, a potem jako technik melioracyjny w Urzędzie Wyżywienia i Rolnictwa (nabyte doświadczenie zawodowe z różnych dziedzin inżynierskich przydało się po wojnie), co chroniło go przed wywiezieniem na roboty przymusowe do Niemiec. Mniej ostrożny był jego przyjaciel Jan Król (brat Ireny Styczyńskiej), rozstrzelany w tym czasie w lesie w Rdziostowie.

Latem 1944 r. Jerzy wstąpił do oddziału partyzanckiego działającego w rejonie Beskidu Sądeckiego, którym dowodził mjr Julian Zubek „Tatar”. Przyjął pseudonim „Gacek”. To były nowe przeżycia, udział w różnych akcjach, m.in. w rozbrojeniu niemieckiej straży tartaku w Piwnicznej.

*

W ostatnich latach, mimo sędziwego wieku, był częstym gościem w rodzinnym mieście, rezydował w postawionym przed wojną przez rodziców domu przy ul. Kochanowskiego. W Sączu, na cmentarzu przy ul. Rejtana, na kwaterze nr 32, spoczywa jego żona, Wanda, z domu Ippoldt (1929–2010), architekt, pedagog, autorka podręczników dla techników budowlanych.

Odbyliśmy swego czasu wspólny spacer po miejscach jego edukacji. Nauki pobierał w szkołach powszechnych im. Jana Kochanowskiego i Adama Mickiewicza, a następnie w II Gimnazjum im. Króla Bolesława Chrobrego i Liceum im. Jana Długosza (profil matematyczno-fizyczny) w Nowym Sączu. W „Chrobrym”, oprowadzany przez dyrektora Bogusław Kołcza, z sentymentem wspominał swoich przedwojennych nauczycieli, wśród których był także jego ojciec, Jozef, wybitny nauczyciel greki, łaciny, historii i gimnastyki w Sanoku, działacz „Sokoła”, prekursor zorganizowanej turystyki górskiej.

Boguszowie przyjaźnili się z Bolesławem Barbackim, artystą malarzem i autorem inscenizacji teatralnych. Mama Jerzego, Ludwika brała udział w przedstawieniach (m.in. jako Gospodyni w Weselu Wyspiańskiego). Jerzy, jako młody chłopak, wystąpił m.in. w przedstawieniach Tajemniczy Dżems i Tomcio Paluch, obok Tadka Mendelowskiego i obsadzonej w roli Pietrka – Danuty Szaflarskiej, sądeczanki, późniejszej sławnej aktorki filmowej i teatralnej. Potem już w gimnazjum, w popularnym wówczas piśmie młodzieży szkolnej „Zew Gór” umieszczał swoje drzeworyty.

Jerzy zapamiętał do dziś pogrzeb marszałka Józefa Piłsudskiego w maju 1935 r., osobiście brał udział w sypaniu kopca ku czci Marszałka na Sowińcu. Wrażeniem niezapomnianym była zorganizowana przez ulubionego prof. Feliksa Rapfa szkolna wycieczka w klasie pierwszej liceum na trasie Nowy Sącz – Lwów – Warszawa – Śląsk, a także obozy narciarskie w Zwardoniu.

Po maturze, Jerzy udał się do Lwowa, by podjąć studia na tamtejszej Politechnice. Zamieszkał z kolegą Staszkiem Szczepanikiem w domu akademickim naprzeciwko parku Stryjskiego. Tam zaskoczył go wybuch wojny. Przeżył bombardowania miasta, widział wielki pożar sławnej fabryki likierów Baczewskiego. Wraz z grupą kolegów usiłował zgłosić się na ochotnika do Wojska Polskiego, ale uniemożliwiła im to wrześniowa agresja Związku Sowieckiego na ziemie polskie. Powrócił pieszo do rodzinnego domu. Włączył się w działalność konspiracyjną przy przerzucie przez granicę na Węgry ochotników pragnących wstąpić do formującej się we Francji emigracyjnej armii polskiej.

28 kwietnia 1940 r. został aresztowany i osadzony przez okupanta w sądeckim więzieniu. Podczas pierwszego przesłuchania oberwał po twarzy od niejakiego Gerharda, sądeczanina, który wstąpił do gestapo, starszego kolegi z gimnazjum. Po sześciotygodniowym pobycie w więzieniu i kolejnych brutalnych przesłuchaniach został przewieziony do tarnowskiego więzienia.

14 czerwca na dworcu kolejowym w Tarnowie, ulokowany wraz ze współwięźniami w wagonach osobowych, sądził, że będzie deportowany do jakiejś niemieckiej fabryki lub na roboty rolne w Rzeszy. Gdy dojechał pociągiem do Krakowa, obserwował rozradowanych hitlerowców świętujących wkroczenie ich wojsk do Paryża. Wreszcie dotarł do celu: organizowanego, hitlerowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz. Otrzymał numer 61. Miał wówczas 18 lat i był jednym z 728 Polaków, pierwszych więźniów politycznych w tym piekle na ziemi.

Lagerfűhrer Karl Fritsch przywitał pierwszy transport słowami: „Nie przyjechaliście do sanatorium, ale do niemieckiego obozu koncentracyjnego, nie ma stąd innego wyjścia niż przez komin krematorium”.

Rzeczywiście już wkrótce krematorium nie nadążało z paleniem zwłok. W nieludzkich warunkach poniżania fizycznego i psychicznego, Jerzy pracował kolejno w różnych komandach: stolarni (tu olimpijczyk Bronisław Czech ukradkiem uczył go rzeźbić w stylu zakopiańskim), budowlanym, rozbiórkowym „Abbruchkommando”, szklarzy (tam najdłużej, ponad rok), w szpitalu obozowym, gdzie po operacji chorej nogi, przy życzliwej protekcji funkcyjnego więźnia Kazimierza Szczerbowskiego, kolegi ze szkolnego teatrzyku, zatrudniono go w kancelarii szpitalnej do obsługi kartotek szpitalnych.

– Zaprawiałem kitem i montowałem szyby w oknach w domu komendanta obozu Rudolfa Hössa i w koszarach Wehrmachtu, gdzie w korytarzach stały skrzynki, do których żołnierze wkładali suchy, niewykorzystany chleb. Ukradkiem chleb ten wkładaliśmy do skrzynki narzędziowej, przykryty szybką oraz kitem wynosiliśmy do szklarni aż do momentu, gdy przyłapano nas na tej „kradzieży”. Zapłaciłem za to karą godzinnego „słupka”, za skrępowane na plecach ręce powieszono mnie na belce strychowej. Bardzo to bolesne, po zdjęciu mnie z zawieszenia upadłem na nos, ale i tak byłem szczęśliwy, że uniknąłem skazania na karny pobyt w bloku śmierci.

Wstrząsający opis obozowej gehenny, straszliwych szykan i tortur, bestialstwa esesmanów i heroicznej walki o przetrwanie daje Jerzy Bogusz we wspomnieniach „Raz pod wozem, raz na wozie”.

– Listopadowy, zamglony deszczem i wilgocią świat. Apel wieczorny po pracy, ciemno, ponuro, wtedy dochodzi do nas fatalna informacja: „einer fehlt” (jednego więźnia brak). Wyją syreny alarmowe w obozie, pada karny rozkaz „alles laufschritt” (wszyscy biegiem). Pędzą nas dookoła dużego, pełnego błota placu apelowego oprawcy spod znaku SS i kapowie (niemieccy funkcyjni więźniowie, przestępcy zawodowi, sadyści), biją kogo dopadną. Dech zapiera piersi, padamy, zrywamy się, biegniemy nadal. Szukam okazji, aby choć na chwilę wypocząć. W momencie, gdy oprawcy są zajęci innymi, skacze w bok, w ciemność poza otaczający nas pierścień dozorców, skąd obserwuję upiorne widowisko, karuzelę biegnących, udręczonych, bitych więźniów, przy odgłosie wrzasków i jęków maltretowanych. Odpoczywam, ale co będzie, gdy mnie znajdą, pewnie zatłuką, bez zastanowienia wbiegam więc do piwnicy sąsiadującego bloku, a tam więzień, Żyd wprawia przy dużym stole szyby do kwater okiennych. Proszę: pozwól zostać, ukryj mnie. Wystraszony po chwili wykrztusił: pomagaj, podawaj kwatery, udawaj, że tu pracujesz. Doceniłem jego odwagę i życzliwość, mógł za tę pomoc tragicznie zapłacić. Byłem świadkiem wielu mordów na jego współbraciach dokonywanych w sadystyczny, zwyrodniały sposób. Nie śmiem ich opisywać, bo widok tych okrucieństw przekracza ludzką wyobraźnię.

*

Po wojnie akowcy zostali wyjęci spod prawa. Jerzy nie ujawnił się. Bezpośrednio po ucieczce Niemców zatrudnił się w Urzędzie Ziemskim.

– Nasz dom zajęli Rosjanie, panoszyli się wszędzie, na ulicy stały samochody ciężarowe z pociskami do katiuszy, które nazywali organkami Stalina. Z pokoi zniknęły firanki i zasłony, przerobione na sukienki dla żołnierek. Widziałem rabunki sklepów, ale ogólnie Rosjanie krzywdy nam nie robili. W marcu 1945 r. ruskim samochodem dostarczającym amunicje na front, a potem na rowerze pojechałem do Krakowa, moim marzeniem były studia, których nie zdążyłem rozpocząć w 1939 r. Zdałem egzamin na wydział architektury Politechniki, rysowałem m.in. głowicę kolumny na dziedzińcu wawelskim. Zajęcia rozpoczęły się na początku maja, wojna jeszcze trwała. W międzyczasie podróżowałem na rowerze (pociągi z powodu uszkodzonych torów jeszcze nie kursowały) kilkakrotnie do Krakowa i z powrotem, jazda ta zajmowała mi 8 godzin. W końcu wylądowałem na Wydziale Inżynierii Lądowej i Wodnej Akademii Górniczo-Hutniczej, politechnikę bowiem postanowiono ulokować w Gliwicach, a jej krakowską część przyłączyć do AGH.

Po studiach Jerzy Bogusz, pracował m.in. w krakowskim Energoprojekcie, a następnie jako dr inż. budownictwa lądowego, na Politechnice Krakowskiej (asystent, docent, specjalista od mechaniki budowli). Przeprowadzał szereg badań i ekspertyz mających zastosowanie w przemyśle m.in. pomiary obciążenia Mostu Dębnickiego w Krakowie. W latach 1960–1978 był kierownikiem naukowym Punktu Konsultacyjnego Politechniki Krakowskiej (specjalność: inżynieria sanitarna) w Nowym Sączu.

Tuż po wojnie, bywając w kaplicy szkolnej (czyli kościele św. Kazimierza) zauważył przy bocznym ołtarzu dziewczynę, której zapoznanie ułatwił mu Franciszek Czuchra, zamiłowany turysta, potem świadek na ich ślubie. Na randki umawiał się na… Eliaszówce, Hali Łabowskiej, Turbaczu czy Luboniu. Znajoma z kościoła, Wanda Ippoldt, studentka architektury, została w 1951 r. jego żoną.

Boguszowie wychowali trójkę dzieci; Danutę (ur. 1952), Wojciecha (ur. 1954) i Piotra (1972).

Obecnie zostało już tylko pięciu polskich więźniów z pierwszego transportu do Auschwitz.

Fot. Jerzy Leśniak

archiwum rodziny Boguszów

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Ostatni z pierwszego transportu"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]