2°   dziś 1°   jutro
Czwartek, 21 listopada Janusz, Konrad, Albert, Maria, Regina

Rak nie zabił we mnie radości życia i dumy, że jestem kobietą

Opublikowano 23.08.2011 10:19:56 Zaktualizowano 05.09.2018 08:21:50

Mam na imię Ewa. Ponad rok temu zachorowałam na raka. Po wielu cierpieniach żyję i czekam na moje 51 urodziny, choć moje ciało jest okaleczone. Chcę opowiedzieć swoją historię, bo może dzięki temu choć jedna kobieta zbada się i nie będzie musiała przechodzić przez to, co przechodziłam ja...

Zawsze myślałam, że umiem cieszyć się życiem i że znam jego wartość. Pracowałam, byłam żoną, realizowałam swoje pasje. Pamiętałam o tym, że zdrowia trzeba pilnować i z podręcznikową częstotliwością zgłaszałam się na badania. Ale wiosną 2009 roku szef dał mi dodatkowe obowiązki. Miałam przez to tyle pracy, że jakoś zupełnie zapomniałam o wyznaczonym terminie badań piersi. A potem przyszło lato i urlop. To miał być mój zasłużony wypoczynek nad ciepłym morzem.

Pamiętam, że mężczyźni oglądali się za mną, gdy spacerowałam po plaży w stroju kąpielowym. Ba, niektórzy próbowali zapraszać mnie na kawę i dyskoteki! Nie w głowie było mi więc przejmować się jakimś dziwnym zgrubieniem, które wymacałam w lewej piersi biorąc prysznic. Od lat miałam mastopatię i takie niegroźne guzki były w moim przypadku niemal normą.

Dopiero z początkiem jesieni poszłam z tym do lekarza. Bardzo mu się nie podobało to, co pokazała mammografia. Tych dziwnych zgrubień było już kilka i nie wyglądały tak całkiem niewinnie. Chirurg też zrobił nietęgą minę na widok moich wyników. Byłam na to przygotowana. „Jeśli trzeba ciąć, to ja mogę kłaść się na stół nawet tu i teraz” – powiedziałam dziarsko. To było 23 października…

Dostałam znieczulenie miejscowe. Przez cały czas byłam przytomna, ale nie patrzyłam, co robi lekarz. Nie chciałam widzieć tej krwi – wystarczyło, że słyszałam chrzęst wycinanych i wyrywanych guzków, których po rozcięciu piersi okazało się być jeszcze więcej. W końcu skalpel i palce lekarza dotarły do miejsca, w którym znieczulenie nie działało. Tam też trzeba było usunąć guzki…

Pamiętam, że pielęgniarka była blada jak ściana. I że lekarz po zabiegu, cały poplamiony moją krwią, usiadł, jakby był śmiertelnie wykończony. Był cały zlany potem. Sięgnęłam więc do kieszeni i podałam mu chusteczkę. „Niech się pan wytrze, panie doktorze!” – powiedziałam, wychodząc.

Miesiąc czekałam na wyniki badań. Może trochę się niepokoiłam, ale znowu rzuciłam się w wir pracy i jakoś ten czas mijał. Ale w jeden z tych typowych paskudnych jesiennych wieczorów zadzwonił lekarz. „Jest bardzo źle. To rak wielopunktowy” – powiedział.

Dla mnie oznaczało to konieczność operacji i walkę. Ale mój mąż załamał się, gdy tylko usłyszał słowo „rak”. Nie potrafił sobie poradzić z tym strachem i smutkiem. Dopiero gdy wpadł z wizytą nasz sąsiad i zaczął sypać żartami, mąż zrozumiał, że to nie na wylewaniu łez ma polegać teraz jego rola.

Do krakowskiej kliniki trafiłam na tydzień przed Bożym Narodzeniem. Byłam nawet spokojna. Chciałam mieć to już za sobą i wrócić do normalnego życia. Bałam się tylko okropnie, że mimo wszystko potem podadzą mi chemię. Ta myśl była straszna – wyobrażałam sobie, że chodzę łysa i że jestem tak okrutnie wyniszczona.

Zaraz po wybudzeniu, sięgnęłam po książkę. Rany po operacji nie chciałam widzieć, z resztą i tak zasłoniły ją grube opatrunki. Ciągnęło mnie już na zewnątrz, do normalności. Podpadłam nawet oddziałowej, bo szybciutko odkryłam, że mogę palić papierosy na szpitalnym dziedzińcu. Zawijałam więc pod piżamę te wszystkie rurki, które mi poprzypinali i wędrowałam na upragnionego dymka licząc dni pozostałe do wypisania mnie ze szpitala.

Teraz sobie myślę, że byłam okropnie naiwna myśląc, że operacja będzie finałem mojej walki z rakiem. Owszem, nie miałam chemii i to jest cud Boski. Ale amputowano mi nie tylko pierś. W czasie operacji okazało się, że trzeba też wyciąć węzły chłonne, a to wiąże się z wsadzeniem w ich miejsce dwóch plastikowych rurek, które mają odprowadzać na zewnątrz, do specjalnego pojemniczka chłonkę i krew. Przez kilka tygodni, dwa razy dziennie te płyny trzeba jeszcze dodatkowo odciągać, bo nie można dopuścić do ich nagromadzenia się.

W szpitalu pokazali mi i mężowi jak to robić. Wydawało się, że to takie proste. I gdy robiły to pielęgniarki – nawet nie bolało. Koszmar zaczął się w domu. Mąż wielką strzykawą odciągał to, co się nagromadziło w miejscu, w którym dawniej miałam pierś, a ja kuliłam się z bólu. Czasami prawie mdlałam. Wiem, że chciał być delikatny… Ale ten ból był nie do opisania. W życiu nie czułam czegoś podobnego.

Czułam się oszpecona, ale przecież nadal byłam kobietą. Wciąż miałam swoje cele i pasje. Chciałam już wracać do pracy. Planowałam, jak skrócić choć trochę to nieszczęsne L4. Przystopowali mnie lekarze. Jeden z onkologów powiedział mi, że jest ogromne ryzyko przerzutu na narządy rodne. Nie zastanawiałam się długo: „Trzeba wyciąć!” – zdecydowałam, bo wiedziałam, że to może ocalić moje życie. A to jest zbyt piękne, żeby ryzykować.

Ta druga operacja była już jak bułka z masłem. Wycięli mi wszystko, co tylko można było – szyjkę macicy, macicę, jajniki… Poszło gładko, a ja poczułam się bezpieczniej i posłusznie poddałam rehabilitacji. Wiedziałam, że to pomoże mi szybciej wrócić do normalności.

Dziś mam świadomość, że tego mojego cierpienia mogło być mniej. Wystarczyło wtedy, gdy myślałam tylko o pracy i planowałam wakacje, znaleźć chwilę na badania... Ale przecież mimo wszystko żyję, pracuję, tańczę, chodzę na spacery i zwiedzam świat. I jest jeszcze tyle rzeczy, które chciałabym zrobić i tyle radości, które chcę przeżyć – z moim mężem, z przyjaciółmi…

Mam w szafie kilka sukienek, których jeszcze nigdy nie miałam na sobie. Po kolei przerabiam każdą, żebym mogła założyć ją do protezy, którą noszę w miejsce wyciętej piersi. Noszę te sukienki z podniesionym czołem, nie myśląc o bliznach, które skrywają i znowu przyciągam uwagę wszystkich mężczyzn na balach. I zawsze myślę sobie, że życie, choć bywa bardzo trudne, jest przecież takie piękne. I warto o nie dbać.


Fot.: sxc.hu

Zobacz również:

Komentarze (3)

tymek86
2011-08-23 11:56:27
0 0
Gratulacje pani Ewo za odwagę i za to że pani była tak konsekwetna w podejmowaniu decyzji o swoim leczeniu,ale nie wszyscy tacy są,strach co będzie potem.Zyczę 100 lat.
Odpowiedz
topola
2011-08-23 18:23:09
0 0
Poruszyła Pani bardzo ważny temat.Badania kontrolne o których ciągle zapominamy( w natłoku zajęć), o konsekwencjach ale też o pozytywnym nastawieniu jakie powinno być aby walczyć z chorobą. Takich Osób i artykułów powinno być więcej.Nie wolno sie poddawać !!
Gratuluję pozytywnego nastawienia .Życzę dużo zdrowia , samych życzliwych ludzi i 100 lat. Niech Pani opowiadanie będzie pomocą dla wszystkich kobiet które mają problemy ze zdrowiem, są w 'dołku' i myślą ,że wszystko straciły.Gorąco pozdrawiam :)
Odpowiedz
liliawodna
2011-08-28 17:13:56
0 0
Ten tekst jest naprawdę piękny. Pomimo tego, że przesycony bólem i strasznymi wizjami, to jakby pękający od środka przez próbujące się wydostać promienie słoneczne. Ma Pani naprawdę wspaniałe podejście do życia. Też je tak postrzegam. Jednak nie wiem, czy zachowałabym moje nastawienie po takich przejściach, czy nie pękłabym. Fantastycznie, że dalej widzi Pani piękno w życiu :) Pozdrawiam!
Odpowiedz
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Rak nie zabił we mnie radości życia i dumy, że jestem kobietą"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]