Relacje uchodźców z Ukrainy. "Tego nie pokazuje żaden film wojenny"
Pochodząca z Charkowa Anna przyjechała do Polski z 10-letnim synem. Jest zaskoczona zarówno skalą pomocy ze strony Polaków, jak i okrucieństwem wojny, przed którą musiała uciekać. - Tego, co przechodzą cywile, nie pokazuje żaden film wojenny – uważa. Tę i inne relacje uchodźców z Ukrainy znajdziesz poniżej w artykułach Polskiej Agencji Prasowej.
Wiktoria z Kijowa: Każdego dnia płaczę za mężem, który został walczyć na Ukrainie
Każdego dnia płaczę za mężem, który został walczyć na Ukrainie - mówi Wiktoria, która w punkcie recepcyjnym w Lubyczy Królewskiej (Lubelskie) oczekuje na transport do ośrodka zakwaterowania. W czwartek rano w tym punkcie znajdowały się setki uchodźców, którzy po wielu godzinach dotarli do Polski.
Najbliższy punkt recepcyjny dla uchodźców z Ukrainy przekraczających granicę w Hrebennem znajduje się w Lubyczy Królewskiej, 7 km od przejścia granicznego. Zorganizowany został w hali sportowej szkoły podstawowej. W czwartek rano w punkcie były setki uchodźców - z bagażami, torbami, zwierzętami - oczekujących na osoby, które mają ich odebrać lub na autokary przewożące do miejsc noclegowych na terenie całej Polski. Co chwilę słychać z megafonu informacje, że zaraz podjedzie autobus na przykład do Krakowa, czy Wrocławia.
W punkcie recepcyjnym uchodźcy mogą zjeść ciepły posiłek, odpocząć, a także skorzystać z pomocy medycznej czy psychologa. Wolontariusze cały czas podchodzą i pytają, czy czegoś im jeszcze brakuje. Mimo, że na hali jest tłoczno i gwarno, to niektórzy są tak wyczerpani, że śpią na przygotowanych wcześniej łóżkach, materacach. Matki karmią niemowlaki, dzieci rysują, inni przeglądają telefony z najnowszymi doniesieniami z Ukrainy.
Wiktoria, która przyjechała z Kijowa właśnie plecie warkocz swojej starszej córce Barbarze. Kobieta jest logopedą, pracowała na Ukrainie w przedszkolu. Do Polski uciekła z dwoma córkami i tatą. Najpierw dotarli do Lwowa samochodem, a następnie zostali zabrali przez polskich wolontariuszy. Podróż zajęła im dwie doby.
- Jak wyjeżdżaliśmy z Kijowa, to było słychać strzały i bombardowanie, choć u nas jest jeszcze ciszej niż na lewym brzegu Dniepru. Chłopcy z obrony terytorialnej starają się blokować, powstrzymywać wojska rosyjskie, aby dalej nie weszły. Dla mnie to jest straszne przeżycie, a co dopiero dla dzieci. Płakały, jak słyszały dźwięki syren – relacjonuje Wiktoria.
Na Ukrainie została jej mama, teściowa i mąż, który jest wojskowym. Przyznaje, że boi się o niego. - Tęsknie bardzo. Mimo, że mamy kontakt telefoniczny, to każdego dnia płaczę za mężem, który został walczyć – dodaje wzruszona Ukrainka. Również jej ojciec nie jest wstanie powstrzymać łez.
Kobieta podkreśla jednocześnie, że po dotarciu z rodziną do Polski czuje się bezpieczna. - W gościach dobrze, ale w domu najlepiej. Nie wiem, ile potrwa ta sytuacja. Liczę, że szybko wrócimy do kraju, że wszystko będzie dobrze – zaznacza Wiktoria, która oczekuje na skierowanie do ośrodka noclegowego na terenie Polski.
W hali sportowej czeka na transport do Krakowa Zofia z Irpienia pod Kijowem, która na Ukrainie zajmowała się redakcją książek. W pierwszy dzień wojny wyjechała do syna do Odessy, skąd zabrała w podróż pociągiem w stronę Polski synową i wnuczkę. - Uciekając z Kijowa mijałam po drodze czołgi na ulicach. Wyły syreny, trwał obstrzał. W Odessie na początku było cicho, ale ludzie obawiali się desantu z morza i tego, że zostaną odcięci - zaznacza kobieta.
Julia z Kijowa: decyzję o wyjeździe z miasta podjęłam, gdy na miasto spadły pierwsze bomby
Julia decyzję o wyjeździe z Kijowa podjęła, gdy na miasto spadły pierwsze bomby. Do Wrocławia dotarła po trzech dniach podróży własnym samochodem. - Chcę jak najszybciej znaleźć pracę, żeby pomagać finansowo bliskim, którzy zostali w Ukrainie – mówi w rozmowie z PAP.
Na wrocławskim dworcu głównym od piątku działa punkt pomocowy. Przyjeżdzający do stolicy regionu uchodźcy mogą w nim m.in. odpocząć i zjeść ciepły posiłek. Otrzymują tu także informacje dotyczące zakwaterowania, transportu czy opieki medycznej. Na miejscu można także skorzystać z pomocy psychologa, czy prawnika.
Przy jednym ze stolików herbatę pije młoda Ukrainka, Julia, która do Wrocławia przyjechała z Kijowa. Decyzję o wyjeździe ze swojego rodzinnego miasta podjęła już w czwartek, czyli w pierwszym dniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Jak relacjonuje, podróż do Polski zajęła jej dwa dni i osiemnaście godzin. - Gdy to wszystko się zaczęło byłam w swoim mieszkaniu, w pewnym momencie usłyszałam wybuchy, a szyby się zatrzęsły. Od razu napisałam na komunikatorze do swoich znajomych, że będę jechać w stronę Lwowa, do granicy i mogę kogoś zabrać swoim samochodem – mówi.
Jeszcze tego samego dnia Julia wraz z grupą znajomych opuściła Kijów. - Niestety, gdy dotarliśmy do granicy okazało się, że wyjechać z Ukrainy mogą już tylko dziewczyny, musieliśmy się pożegnać. W samochodzie miałam wolne miejsce, więc zabrałam do niego mamę z małym dzieckiem – opowiada.
W Ukrainie zostali zarówno jej rodzice, jak i wielu przyjaciół. - Rodzice, którzy mieszkają w domu pod Kijowem nie chcieli wyjeżdżać. Mają broń i na razie czują się w miarę bezpiecznie, jeśli można tak w ogóle powiedzieć. Z kolei w Kijowie, gdzie zostali moi przyjaciele jest naprawdę źle, ale wszyscy starają się wspierać i trzymać razem. Obecnie jest problem z wyjazdem z miasta, bo mosty w rejonie Kijowa zostały wysadzone - tłumaczy i dodaje, że jest ze swoimi bliskimi w stałym kontakcie.
Dziewczyna we Wrocławiu na razie zatrzymała się u swojego znajomego. Podkreśla, że chciałaby jak najszybciej znaleźć pracę, aby pomóc finansowo rodzicom i przyjaciołom, którzy zostali na miejscu.
Uchodźcom takim jak Julia w punkcie pomocy na wrocławskim dworcu przez całą dobę pomaga kilkudziesięciu wolontariuszy. Jedną z ochotniczek jest Mari, która do pomocy zgłosiła się już kilka dni temu. - Przez pierwsze dni wojny płakałam, aż w końcu się pozbierałam i postanowiłam działać. Jestem tu już od poniedziałku. Przychodzę o 6 i zostaję do 14. Staram się pomagać jak mogę, najczęściej tłumaczę, bo znam język ukraiński i polski – wyjaśnia. - Wczoraj adoptowałam pięciomiesięcznego kotka z Charkowa. Nie wiem jeszcze, na jak długo. Na razie rodzina, która go przywiozła nie może się nim zajmować. Cieszyłam się, że mogłam pomóc. Z tego co słyszę, to wiele osób porzuca swoje zwierzęta w drodze do granicy, co jest straszne – mówi wolontariuszka.
Sama do Polski przyjechała z mężem pięć lat temu. Przez pierwsze pół roku mieszkała w Krakowie, później przeprowadziła się do Wrocławia. W Ukrainie mieszka jej prawie cała rodzina. - Bardzo się o nich martwię. Mama chciała wyjechać, jednak kiedy usłyszała, że tata nie może opuścić kraju, bo ma 54 lata i jest w wieku poborowym, stwierdziła, że go nie zostawi – tłumaczy. Dodaje, że ma też ciocię, która z rodziną mieszka pod Kijowem. - Mówiła, że cały czas śpią tam w ubraniach, a spakowane plecaki stoją w razie czego przy wyjściu z domu - mówi wolontariuszka.
Mari nie może zrozumieć, jak w XXI wieku mogła wydarzyć się taka tragedia i podkreśla, że jest bardzo wdzięczna Polakom za ich wsparcie. - Jestem dumna z kraju, w którym teraz mieszkam za to, że tak pomagacie. Kiedy przyszłam tu w poniedziałek po raz pierwszy to 95 proc. wolontariuszy stanowili właśnie Polacy, oni to wszystko organizowali i tym zarządzali – dodaje.
Anna z Charkowa: tego nie pokazuje żaden film wojenny
Pochodząca z Charkowa Anna przyjechała do Opola z 10-letnim synem. Jest zaskoczona zarówno skalą pomocy ze strony Polaków, jak i okrucieństwem wojny, przed którą musiała uciekać. - Tego, co przechodzą cywile, nie pokazuje żaden film wojenny - uważa.
W chwili wybuchu wojny Anna mieszkała w Charkowie ze swoim 10-letnim synem. Gdy na miasto zaczęły spadać rosyjskie pociski, natychmiast podjęła decyzję o wyjeździe w bezpieczne miejsce.
- Widzieliśmy, jak na nasze miasto spadają rosyjskie rakiety i pociski. Poza tym, że mogliśmy schować się w piwnicach i liczyć, że w nas nic nie trafi, nie mogliśmy zrobić nic. Słyszeliśmy o kolejnych miejscach ataku Rosjan. W całej Ukrainie zrobiło się niebezpiecznie, a jaką korzyść z matki i dziecka może mieć broniąca się przez wojskiem armia? - pyta retorycznie.
Anna razem z setkami innych mieszkańców Charkowa, głównie kobietami z dziećmi, ruszyła na zachód. Wspomnienia tej drogi nadal wywołują u niej silne emocje. - Widzieliśmy, jak na nasze miasto, na nasze domy, na ludzi, którzy tam zostali, spadają rakiety. Gdy na niebie pojawiał się błysk po odpaleniu kolejnego pocisku, ludzie automatycznie jak stali, tak padali na ziemię, bo nikt nie wiedział, gdzie on spadnie. Dopiero pod dłuższej chwili wstawaliśmy i szliśmy przed siebie, do kolejnego błysku. Nie wiem, ile razy tak było. Nikt nie liczył tej +gimnastyki+, ale było to straszne - wspomina.
W końcu udało jej się dostać do pociągu jadącego do Polski, choć podróż sama w sobie była trudna. - Na dworcu prawdziwe tłumy ludzi, którzy chcą wydostać się z piekła. Ale była też prawdziwa solidarność i zrozumienie. W pierwszych grupach pierwszeństwo miały kobiety z malutkimi dziećmi. Przepuszczano je bez dyskusji. Przyszła i nasza kolej. Pociąg był pełny do granic możliwości. Jeden wielki ścisk. W przedziale musiało się mieścić po 15 osób, korytarze były pełne, tak że nie można było przedostać się do toalety. Ale byliśmy szczęśliwi, że jedziemy tam, gdzie nie będą do nas strzelać. Gdy dojechaliśmy do granicy, czekaliśmy w olbrzymiej kolejce. Wiadomo, niemowlaki i małe dzieci miały pierwszeństwo. Ale żal było patrzeć na starsze kobiety, które cierpliwie czekały na swoją kolej. Niektóre prawie płakały, że od wielu godzin nic nie jadły. I polscy pogranicznicy. Po ich oczach widać było, że od wielu godzin pracują bez przerwy, żeby tylko jak najszybciej przepuścić nas przez granicę i starali się być bardzo mili, pomocni - podkreśla.
Z Charkowa Anna wraz z synem dotarła do Opola z jedną torbą i plecakiem. Jest zaskoczona skalą pomocy, jaka na nich czekała. - Przywieźli nas do akademika politechniki. Cały dla uchodźców, dobrze wyposażony. Były rzeczy, których nie mogliśmy zabrać z domu, a niezbędne do życia. Dużo ludzi tutaj nam pomagało i dalej pomaga. Polacy są cudowni i jesteśmy wam bardzo, bardzo wdzięczni. Ci, którzy zostali robią filmiki, na których widać, że Rosjanie nadal strzelają do cywilów, że życie w Charkowie i wielu innych ukraińskich miejscowości to prawdziwy dramat. Jak naprawdę jest na wojnie nam, kobietom, dzieciom, starszym, cywilom ogólnie, nie pokazuje żaden film wojenny. Jestem szczęśliwa, że udało się znaleźć bezpieczne miejsce dla mojego dziecka, ale martwię się cały czas o moich znajomych, przyjaciół, którzy nadal są w Ukrainie. Niektórzy walczą, wielu jeszcze czeka, albo nie może się wydostać. Modlę się, żeby to się skończyło i żeby było do czego wrócić.
Kristina i Irina: 5 dni w drodze, nieprędko uda się wrócić
5 dni w podróży, prawie bez snu, jazda polnymi drogami, a na granicy rozstanie z mężami – tak wyglądała droga do Polski Iriny i Kristiny z miasta Kropywnycki na Zaporożu. W Katowicach znalazły nocleg, wkrótce ruszają dalej.
W Kropywnyckim Irina prowadziła pasmanterię, a Kristina jest dekoratorką. Dwie zaprzyjaźnione rodziny zdecydowały się na wyjazd od razu po wybuchu wojny, wyruszyli dwoma samochodami. - Nie wahałam się, przede wszystkim ze względu na dziecko – mówi Irina. Jej 6-letnia córka Weronika wraz z 8-letnim synem Kristiny ogląda zabawki w sklepie w galerii handlowej w Katowicach. - Ona nie wie, co się stało, nie mówię jej – mówi Irina i jej oczy wypełniają się łzami.
5-dniową podróż obie wspominają jako koszmar, spały w tym czasie zaledwie po kilkadziesiąt minut. - Nie da się przejechać przez miasta, bo są zaciemnione i co chwila są kontrole. Jechaliśmy więc bocznymi, polnymi, dziurawymi drogami, razem z nami wiele innych samochodów – opowiada Kristina.
W nocy przejeżdżali koło budynku, w który trafił pocisk. - Potworny huk, dym, płomienie, a my jechaliśmy coraz szybciej i szybciej, żeby uciec. Dobrze, że to było w środku nocy i dzieci spały – dodaje Irina.
Na granicy okazało się, że kobiety z dziećmi mogą wyjechać bez problemu, a mężczyźni muszą zostać. Dziewczyny z dziećmi wzięły więc jeden samochód i ruszyły do Polski, a ich mężowie zostali z drugim autem. Nie wiadomo, czy uda im się połączyć. W Katowicach znalazły nocleg w akademiku, potem przyszły na dworzec kupić i zarejestrować karty telefoniczne, żeby mieć dostęp do internetu. Potem pójdą do punktu informacyjno-doradczego.
- Z tego, co widzimy w internecie i co słyszymy od rodziny, to nie ma dobrych wiadomości – przyznaje z bólem Kristina. - Chciałabym wrócić na Ukrainę, ale wątpię, żeby to się udało szybko. Nawet jeśli wojna się skończy, to nie będzie tam bezpiecznie, nie będą działać szkoły – dodaje. W Polsce mają krewnych – w Szczecinie mieszka siostra Kristiny, a w Bydgoszczy brat Iriny. - Pojedziemy do nich. Co dalej – nie wiadomo – mówią kobiety.
Wołodymyr: Tu możemy patrzeć w niebo, a dzieci nie reagują płaczem na każdy głośniejszy dźwięk
Tu możemy patrzeć w niebo, a dzieci nie reagują płaczem na każdy głośniejszy dźwięk – powiedział PAP 67- letni uchodźca Wołodymyr. W Poznaniu, razem z żoną i dwiema wnuczkami, czekał na pociąg do Berlina.
- Do polskiej granicy jechaliśmy kilka dni, samochodem. Ja, moja żona, nasze dwie wnuczki. Samochód prowadził mój syn, ale tam musieliśmy się pożegnać. Moja żona, dzieci, straszliwie płakali, bo Ivan wrócił do naszego miasta, 600 kilometrów od granicy, żeby walczyć. Obiecał, że się zobaczymy – powiedział Wołodymyr.
Z Ukrainy wyjechali z kilkoma walizkami, dzieci swoje rzeczy i ulubione zabawki zapakowały do plecaków. - Wcześniej przed każdą podróżą zawsze robiliśmy listę, co zabrać, co może nam być potrzebne. Teraz na pakowanie nie było czasu, dopiero tu sobie przypominamy, co mogliśmy zabrać. Wrzuciliśmy do toreb tylko kilka rzeczy, dokumenty, leki – powiedział.
Z polskiej granicy do Poznania Wołodymyr wraz z żoną i wnuczkami dotarł pociągiem. Z Poznania jadą do Berlina, gdzie mieszka ich drugi syn. - Syn chce nas tam przyjąć, zostaniemy z jego żoną i dziećmi, a on sam chce wracać na Ukrainę. Moja żona bardzo to przeżywa, cały czas płacze. Ale już tutaj możemy przynajmniej patrzeć w niebo, nie bać się, że nadleci jakiś samolot, coś zrzuci, a dzieci nie zareagują płaczem na każdy głośniejszy dźwięk – powiedział.
Dodał, że jest poruszony tym, jak zachowują się Polacy względem Ukraińców. - Ja mam już swoje lata, historię pamiętam, różnie między nami było, dlatego też chcemy powiedzieć – wielkie dziękuję za wasze serce. Za to, że historia jest historią, a teraz umiecie pokazać, jak wielkie mają serca Polacy, my tego nie zapomnimy – podkreślił.
Wołodymyr powiedział PAP, że liczy na to, że wróci do własnego domu – prędzej czy później. - Mam już swoje lata, jesteśmy trochę schorowani, ale ja wiem, że wrócę, że to się kiedyś przecież skończy. Musi skończyć - podkreślił.
Może Cię zaciekawić
Małopolska: Prokuratura zbada, czy kurator Nowak źle rozliczała kilometrówki
O możliwości popełnienia przestępstwa zawiadomiło śledczych małopolskie kuratorium oświaty. „Podkreślam, to jest podejrzenie, a nie stwier...
Czytaj więcejWniosek o wakacje składkowe - ostatnie dni by skorzystać w 2024 roku
W całym kraju do 26 listopada wpłynęło blisko 900 tys. wniosków o wakacje składkowe.Zgodnie z nowymi przepisami przedsiębiorcy mogą raz w roku...
Czytaj więcejPiłkarska LM - 100 goli w Champions League kolejnym kamieniem milowym Lewandowskiego
W UEFA Champions League - elitarnych rozgrywkach, które wyłaniają najlepszą klubową jedenastkę Starego Kontynentu - Lewandowski po raz pierwszy ...
Czytaj więcejTransmisja obrad Sejmu RP – 27 listopada 2024 r.
Poniżej prezentujemy harmonogram obrad: Plan obrad Sejmu RP – 27 listopada 2024 r. ...
Czytaj więcejSport
Klaudia Zwolińska z brązowym medalem Mistrzostw Świata!
Pochodząca z Kłodnego (gmina Limanowa) Klaudia Zwolińska zdobyła przed chwilą brązowy w Mistrzostwach Świata w kajakarstwie górskim (K1) ...
Czytaj więcejSławomir Jasica medalistą Mistrzostw Europy
- Mistrzostwa Europy to dla mnie w tym roku najważniejsza impreza sportowa, do której się przygotowywałem, ale oczywiście nie obyło się bez prz...
Czytaj więcejDwa wzmocnienia Limanovii
Z Sandecji Nowy Sącz do limanowskiej drużyny przeszedł Michał Palacz (19 lat, pomocnik lub obrońca). Młodszy brat Kamila Palacza, który jest kl...
Czytaj więcejCudzoziemcy spoza Unii Europejskiej w piłkarskich rozgrywkach lig regionalnych
Dopuszcza się równoczesny udział jednego dodatkowego zawodnika (z kontraktem profesjonalnym) spoza obszaru Unii Europejskiej po regulamin...
Czytaj więcejPozostałe
Karol Nawrocki kandydatem na prezydenta
W niedzielę w krakowskiej hali Sokoła odbyła się Konwencja Obywatelska, z udziałem różnego rodzaju środowisk społecznych, naukowych, gospodar...
Czytaj więcejOstrzeżenie: uwaga na oblodzenie! W nocy nawet - 8 st. C
Prognozowane są oblodzenia mokrych nawierzchni dróg i chodników po opadach mokrego śniegu, co może znacząco wpłynąć na bezpieczeństwo mieszk...
Czytaj więcejZUS: „renta wdowia” - wnioski od stycznia 2025 r.; jakie warunki należy spełnić
Nowe przepisy umożliwią łączenie renty rodzinnej z innymi świadczeniami emerytalno-rentowymi przysługującymi w organach, takich jak Zakład Ube...
Czytaj więcejProkuratura Krajowa dla PAP: Pierwszy akt oskarżenia ws. Funduszu Sprawiedliwości wobec 9 osób już w najbliższych tygodniach
Przygotowywany obecnie akt oskarżenia, który głównie dotyczy przyznania ponad 98 mln zł dotacji dla Fundacji Profeto, z których 66 mln zł zosta...
Czytaj więcej- Małopolska: Prokuratura zbada, czy kurator Nowak źle rozliczała kilometrówki
- Wniosek o wakacje składkowe - ostatnie dni by skorzystać w 2024 roku
- Piłkarska LM - 100 goli w Champions League kolejnym kamieniem milowym Lewandowskiego
- Transmisja obrad Sejmu RP – 27 listopada 2024 r.
- Kolejne osoby pozywają Skarb Państwa za smog